PL | EN

Zawieszona wojna

Od 1 lipca na Donbasie trwa tzw. chlebne zawieszenie broni. Według Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE) na linii rozgraniczenia sytuacja znacznie się poprawiła. Nie oznacza to jednak, że na froncie zapadła cisza. W wielu miejscach nadal słychać strzały.

12 lipca zastępca szefa specjalnej monitoringowej misji OBWE Alexander Hug poinformował, że w pierwszym tygodniu tzw. chlebnego zawieszenia broni znacznie zmalała liczba ostrzałów (o 85%), nie zginął też nikt z mieszkańców strefy przyfrontowej.

Misja OBWE w pierwszym tygodniu zawieszenia broni naliczyła jednak 1200 przypadków jego naruszenia. Według Alexandra Huga niespokojnie jest zwłaszcza tam, gdzie nie ma dużej odległości między pozycjami dwóch stron.

Piechota morska na pozycjach

Jednym z takich miejsc jest Wodjane – niewielka wieś kilkanaście kilometrów na wschód od Mariupola. To jedno z tych miejsc na linii frontu, które praktycznie każdego dnia występuje w raportach sztabu Operacji Zjednoczonych Sił. Tam każdego dnia dochodzi do wymiany ognia. Pozycje przeciwnika znajdują się tylko 450–500 m od ukraińskich, czyli na wystrzał z automatu.

Po stronie ukraińskiej obronę utrzymują jednostki piechoty morskiej uważane za elitę ukraińskich wojsk. Dowódcą batalionu jest Wadym Sucharewski. Ten 33-letni kapitan to żywa legenda: 13 kwietnia 2014 r. jako pierwszy ukraiński żołnierz otworzył ogień na Donbasie, ratując niedaleko od Słowiańska grupę specjalną SBU, która wpadła w zasadzkę przybyłych z Rosji bojowników pod dowództwem Igora Girkina. Po tamtej stronie też stoi piechota morska, ale tzw. Donieckiej Republiki Ludowej – również uznawana tam za elitarną.

Wodjane było do wojny przede wszystkim miejscowością letniskową, chociaż ze względu na bliskość Mariupola wiele osób mieszkało tam przez cały rok. Teraz cisza w dzień to tylko pozory. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się zacząć obstrzał, a sama wieś jest tak blisko linii frontu, że nawet pociski z broni automatycznej dolatują między domy.

– Na wojnie jestem już dwa i pół roku. Na tych pozycjach też dawno, pierwszy raz zajechaliśmy tutaj jesienią 2016 r. Dobrze je znamy, sami je robiliśmy – mówi dowódca kompanii, 23-letni Pawło. Do piechoty morskiej trafił on po ukończeniu lwowskiej Akademii Wojsk Lądowych. Jej absolwentem został w lutym 2016 r., po czym przydzielono go do piechoty morskiej.

– Od dzieciństwa marzyłem o tym, aby zostać żołnierzem. Uczyłem się w wojskowym liceum. Wojna, która rozpoczęła się w 2014 r., tylko wzmocniła decyzję, by służyć ojczyźnie i jej bronić – tłumaczy swój wybór młody dowódca.

Według niego jest tylko jedna różnica między trwającym teraz zawieszeniem broni a wcześniejszą sytuacją: nie stosuje się ciężkiej artylerii. Przeciwnik nadal jednak strzela z moździerzy i cały czas w użyciu są broń strzelecka, przeciwpancerne pociski kierowane i granatniki automatyczne.

– Nikt tutaj nie słyszał o żadnym zawieszeniu broni – dodaje.

20 czerwca pozycje piechoty morskiej w Wodjane znalazły się pod ciężkim ostrzałem artyleryjskim. Kilka dni przed tym pojawiła się informacja, że do tzw. Donieckiej Republiki Ludowej przybył kolejny rosyjski konwój humanitarny. Zdaniem strony ukraińskiej w rosyjskich konwojach humanitarnych dostarczana jest amunicja.

– Dosłownie dwa dni później rozpoczął się potężny ostrzał artyleryjski naszych pozycji, który trwał niemal osiem godzin. Ostrzeliwano nas z moździerzy 82 i 120 mm, artylerii 122 mm i 152 mm oraz czołgów, wszystkiego jednocześnie. Dawno nie było tak silnego ostrzału – opowiada Pawło.

Dowódca jest przekonany, że po drugiej stronie walczą kadrowi rosyjscy oficerowie. Przeciwnik wykorzystuje rosyjską technikę i amunicję.

– Mamy wystarczającą liczbę dowodów: odłamki pocisków wystrzelonych z granatników rosyjskiej produkcji. Wykorzystują przeciwko nam rosyjskie miny przeciwpiechotne, na których oznaczenia i rok produkcji wskazują, że powstały po 1991 r. – podkreśla.

Na zdjęciu: Dowódca Pawło, fot. Marcin Suder

Trochę ciszej

W samej miejscowości większość budynków uszkodzono w wyniku ostrzałów, niektóre zostały całkowicie zniszczone. W jednym z ocalałych garaży widać wyciskających sztangę żołnierzy.

Na obrzeżach wsi mieszka Zoja. Ma 62 lata i żyje sama. Jej mąż umarł w 2017, a syn w tym roku – nie zginęli oni od ostrzału, tylko umarli w wyniku chorób. Zoja hoduje kury, kaczki, świnie. Z 11 kóz zostały tylko 3, reszta zginęła od ostrzałów.

– Kiedy przylatują pociski, chowam się do piwnicy. Tak żyjemy po cichu. Nie upadamy na duchu. Chcemy, żeby wojna szybciej się zakończyła – mówi Zoja.
Mieszkańcom pomagają Czerwony Krzyż, Fundacja Rinata Achmetowa, a przede wszystkim żołnierze. – Ja się z nimi dzielę, oni ze mną. – Zoja się śmieje.
W centrum wsi obok jednego z nielicznych całych domów stoi stara, ale na pierwszy rzut oka sprawna wołga. Mieszka tam 43-letni Serhij.

– Ostatnio jest trochę ciszej. Razem z sąsiadem chodzimy paść kozy, zresztą one już się przyzwyczaiły do odgłosów strzałów – mówi.
We wsi zostało tylko 10 osób. Serhij twierdzi, że jeszcze w 2015 r. niektórzy właściciele dacz przyjeżdżali zobaczyć, co z ich domami, zbierali owoce. Przestali przyjeżdżać, kiedy zrobiło się zbyt szumnie.

– Zresztą później żołnierze przestali wpuszczać do wsi, bo ryzyko było zbyt duże. A my żyjemy tutaj cały czas, nie wyjeżdżamy, bo nie mamy gdzie. Trzymamy się i mamy nadzieję, że w końcu się to skończy. A tak…, jeśli silnie nie szumią, to i nastrój dobry, a kiedy silnie, to organizm i serce zaczynają reagować. Bywało, że i pociski świstały nad głową. Idziesz, a tu niespodziewanie przeleci koło ciebie, aż serce staje. Teraz jest mniej więcej normalnie – dodaje z uśmiechem Serhij.

Na zdjęciu: Zoja, fot. Marcin Suder

„Zero!”

Na pozycje za wioską można dojść albo dojechać tzw. drogą życia, która niekiedy jest ostrzeliwana. Dalej idzie się jeszcze kilkadziesiąt metrów wśród drzew. Pozycje noszą nazwy ukraińskich miejscowości albo regionów, np. Krym, Humań.

Po wprowadzeniu zawieszenia broni w dzień jest przeważnie spokojnie. Wymiana ognia zazwyczaj rozpoczyna się po zmroku, chociaż reguły nie ma. Okopy są na wysokość człowieka i stanowią dobrą ochronę przed pociskami z broni strzeleckiej. Zresztą żołnierze ciągle je pogłębiają i ryją nowe – to prawdziwy labirynt. Między okopami znajduje się nawet „część wypoczynkowa”, czyli kanapa, fotel i minisiłownia.

Zapada zmrok, słychać świerszcze. Wszystko odbywa się jak w zegarku. Kiedy robi się ciemno, nagle padają pierwsze strzały – najpierw pojedyncze, po chwili serie. Co jakiś czas słychać charakterystyczny świst pocisków przelatujących nad okopami. Żołnierze z piechoty morskiej pracują na pozycjach spokojnie i systematycznie: wypatrują miejsc, z których przeciwnik ich ostrzeliwuje, i odpowiadają ogniem. W przerwach ładują magazynki i taśmy do karabinu maszynowego.

Na wysuniętej pozycji dyżuruje Nick. Po kilku minutach przychodzi Wowa z granatnikiem RPG-7. Przy jego użyciu postanawiają oni chociaż na jakiś czas zmusić przeciwnika do milczenia.

– Zatkajcie uszy! – krzyczy Nick.

Wowa celuje kilkanaście sekund. Huk, błysk, podnosi się chmura piasku, który pokrywa wszystko wokół pyłem. Po chwili słychać eksplozję.

– Wowa, zapaliło się trochę – mówi Nick i kilka razy strzela.

Nick ma 27 lat, jest w oddziale dopiero od miesiąca i – jak mówi – wciąż jeszcze trenuje wojskowe nawyki. Pochodzi z Dniepru, gdzie jeszcze niedawno pracował jako menedżer w jednej z firm. Chciał iść do piechoty morskiej, bo to elita armii.

– Służba w piechocie morskiej spełniła moje oczekiwania, a nawet jest lepiej – mówi.

Jest bardzo opanowany i obserwując przedpole, spokojnie odpowiada na pytania.

– Oni też strzelają z RPG, nawet w dzień. Wczoraj ostrzeliwali nas z granatnika automatycznego. Orientuję się po drzewach, gdzie są ich pozycje, a tak ich nie widać – opowiada.

Na zdjęciu: Nick, fot. Marcin Suder

Rozmowę przerywają wystrzały ze strony przeciwnika. Nick odpowiada z kałasznikowa. Wymiana ognia trwa kilka sekund, po czym Nick spokojnie, jakby nic się nie stało, kontynuuje wypowiedź. Nad pozycjami na tle gwiaździstego nieba co jakiś czas przelatują świetlne pociski koloru czerwonego.

– Zero! – odpowiada przez krótkofalówkę Nick. Takie same odpowiedzi padają z innych pozycji. Dyżurny sprawdza sytuację na bronionym odcinku, a „zero” to w wojskowym slangu skrócony kod oznaczający, że jest spokojnie.

Więcej informacji: ArtykułyEuropaUkraina