Wieś Rzepiska, parafia w Łosince. Jest środek tygodnia, ale w ten majowy dzień, według kalendarza juliańskiego wypada akurat św. Jurja, a to oznacza, że na cmentarzu przy starej łosińskiej cerkwi trwa odpust. Po odpustowej liturgii zakończonej kriestnym chodem, czyli uroczystą procesją wokół świątyni, w drewnianej chacie w Rzepiskach rodzina przygotowuje się do uroczystego obiadu. Kobiety w kuchni podgrzewają przygotowane wcześniej dania, na półmiskach lądują wędliny i jajka udekorowane majonezem. Dzień jest chłodny, więc gorące piece kaflowe, w których gospodarz napalił jeszcze z rana, dają poczucie obezwładniającej błogości. Mężczyźni siedzą w głównej izbie i dyskutują przy stole, na którym zdążyła się już pojawić świąteczna butelka wódki. Ściany z grubych drewnianych bali są pomalowane farbą olejną w odcieniach rdzy i bladej zieleni, w oknach wiszą firanki. W rogu pokoju, nad telewizorem, znajduje się półeczka z ikoną, to tzw. święty kąt. Pod ikoną znajduje się telewizor, który się jakoś pokrętnie w tę świętość wpisuje.
Rodzina gospodarza tu nie mieszka, przyjeżdża kilka razy do roku, m.in. właśnie na odpust św. Jurja. Mogliby ten dom sprzedać za niemałą sumę, bo od kilku lat panuje na Podlasie moda, którą dodatkowo podbiła pandemia. Ludzie z całej Polski, głównie z Warszawy i ze Śląska, przyjeżdżają tutaj w poszukiwaniu sielskości, przyciągają ich bliskość Puszczy Białowieskiej i krajobraz kulturowy zachowany w dawnym, niezmodernizowanym stanie – właśnie tradycyjne drewniane chaty i rozsiane po wioskach kolorowe prawosławne cerkwie. Niektórzy szukają domów na lato, inni osiadają na stałe. Ceny wiejskich nieruchomości w okolicy Bielska Podlaskiego i Hajnówki wzrosły w ciągu dwóch–trzech lat o kilkaset procent. Ale nie, mimo że córki wyemigrowały – starsza z mężem i dziećmi mieszka w Warszawie, a młodsza pracuje w międzynarodowej korporacji, przemieszczając się po całym świecie: od Hongkongu przez Paryż po Mediolan – to sprzedaży chaty po dziadkach w Rzepiskach rodzina gospodarzy nawet nie rozważa.
Przy obiedzie przypominam, że niedawno zaczął się spis powszechny, i pytam, jak się zapisze każdy z obecnych przy tym świątecznym stole. To pytanie nie wymaga dodatkowego wyjaśnienia, wszyscy rozumieją, że pytam o to, jaką narodowość podadzą.
Młodsza córka gospodarzy odpowiada pierwsza, krótko i bez wahania: „Białoruską”. Gospodarz zaczyna nieco dłuższy wywód: „Bo co to znaczy narodowość? Czy mam wskazać mój kraj, ten, który mnie wykształcił, dał mi pracę? Szkołę moim dzieciom? Czyli Polskę. Czy jestem Polakiem? Czy jestem Białorusinem? Czym jest dla mnie Białoruś? To ta wioska, ten dom, to święto co roku, nasze piosenki”.
„Dlaczego w ogóle patrzymy na tę kwestię tak, że trzeba się przypisać do jakiegoś kraju? – pyta starsza córka gospodarzy. – Można być Białorusinką czy Białorusinem i nie czuć związków z Łukaszenką, ważne jest zamieszkiwanie tej, podlaskiej, ale również białoruskiej ziemi i własna tożsamość. Moja prababcia pochodziła ze Słonima, mój dziadek miał białoruską narodowość w dokumentach, wszyscy mówili po białorusku. Ja nauczyłam się białoruskiego zupełnie nieświadomie w dzieciństwie i białoruska tożsamość jest dla mnie czymś bliskim, ważnym. Nie mam żadnych wątpliwości, jak się zadeklarować w spisie powszechnym”
Jej mąż ma korzenie w jednej z wiosek pod Bielskiem Podlaskim. „Tak, podlaskość tak, białoruskość… nie czuję się z nią związany. U mnie w domu tego po prostu nie było” – mówi. „Gdyby w spisie była do wyboru narodowość podlaska, to tak bym się zapisał”.
Gospodyni przynosi z kuchni talerz z ciastami własnego wypieku. Na koniec czeka nas jeszcze tradycyjny spacer po wsi i okolicy, w tym roku krótki, bo ostry, zimny wiatr psuje całą przyjemność.
***
Pierwszy spis powszechny po 1989 r., w którym padło pytanie o narodowość, odbył się w 2002 r. Narodowość białoruską wskazało wtedy niespełna 48 tys. osób. W ten sposób mniejszość białoruska okazała się trzecią największą mniejszością narodową po Ślązakach i Niemcach. Ponad 90 proc. polskich Białorusinów – ok. 46 tys. – mieszkało, według tego spisu, w województwie podlaskim, czyli na swojej historycznej ziemi. W spisie powszechnym z 2011 r. zmieniła się metodologia, co nieco utrudnia porównania. Wtedy pojawiła się możliwość podania dwóch narodowości, a kolejność ich wskazania również miała znaczenie. Jako pierwszą należało wybrać tę, którą uważało się za przeważającą. Podobne rozwiązanie przyjęto w trwającym obecnie spisie. Dla Białorusinów wyniki spisu z 2011 r. okazały się niepokojące. W skali całego kraju w ciągu dekady dzielącej oba spisy liczebność mniejszości białoruskiej spadła o 8 proc., do niepełnych 44 tys. Ale już na Podlasiu wynik był wręcz zatrważający – 38 358 osób, czyli o prawie jedną piątą mniej niż w 2002 r. Nic więc dziwnego, że oczekiwanie na wynik tegorocznego spisu spędza białoruskim działaczom sen z powiek.
Eugeniusz Czykwin, poseł Koalicji Obywatelskiej, wcześniej przez wiele lat w SLD, na Podlasiu znany również jako redaktor naczelny „Przeglądu Prawosławnego”, od wielu kadencji stara się reprezentować interesy mniejszości białoruskiej w Sejmie. Poseł Czykwin pochodzi z Orli, wsi gminnej, która dotychczas jako jedyna zdecydowała się na dwujęzyczne tablice z nazwami miejscowości – po polsku i po białorusku, ale od lat mieszka w Białymstoku. Na wyniki spisu czeka pełen obaw.
„Mam nadzieję, że nie będzie gorzej – mówi, kiedy spotykamy się w Białowieży latem, podczas prawosławnego seminarium. – Że chociaż utrzymamy podobny poziom, co ostatnio. Wyniki spisu z 2002 r. przyjęliśmy tutaj z niedowierzaniem. Potem także od innych mniejszości otrzymywaliśmy sygnały, że pytanie o narodowość zostało odebrane nieufnie, wiele osób się zawahało, podało narodowość polską, bo tak zrozumieli intencję pytania. Spis z 2011 r. pokazał, że liczebność mniejszości narodowych w Polsce rośnie, jedynie Białorusinów ubyło”.
„A co się z nimi stało? Z tymi tysiącami, których ubyło?” – pytam.
„Spolonizowali się” – odpowiada bez wahania poseł.
„Dlaczego?”
„Jest kilka przyczyn. Wskazałem je niedawno w dezyderacie o stanie mniejszości białoruskiej, którą skierowałem do premiera Morawieckiego. Ale zacznę po kolei. Po pierwsze, Białorusini wciąż są grupą stygmatyzowaną, naznaczaną negatywnie. W Polsce rusofobia stała się częścią ideologii państwowej, a my, prawosławni Białorusini, tutaj, na Podlasiu, jesteśmy utożsamiani z szeroko pojętą ruskością. Mało osób rozumie, że jesteśmy potomkami ludności ruskiej zamieszkującej Wielkie Księstwo Litewskie. To nie byli Rosjanie w rozumieniu współczesnym, ale język polski wszelką ruskość wrzuca do jednego worka, a słowo «ruski» niesie negatywne skojarzenia. Po drugie, i mówię to z wielką przykrością, ruch białoruski jest rozbity, brakuje współpracy. Istnieje wiele organizacji, ale rzadko działają one wspólnie, nie jednoczą się nawet wokół najistotniejszych problemów. A najważniejszą kwestią, moim zdaniem, jest depopulacja regionu związana z sytuacją ekonomiczną. Białorusini w Polsce tradycyjnie zamieszkują region Puszczy Białowieskiej, okolice Bielska Podlaskiego i Hajnówki. Możliwości inwestycyjne są tutaj bardzo ograniczone ze względów przyrodniczych. Zatem ludzie wyjeżdżają w poszukiwaniu lepszych perspektyw życiowych, a opuściwszy swoją rodzinną wieś czy swoje rodzinne miasto, tracą bezpośrednią więź z kulturą, z tradycjami, i w ten sposób procesy polonizacyjne się nasilają”.
Rzeczywiście, podlaskie powiaty na wschodzie i południowym wschodzie województwa, czyli te, gdzie procentowo udział ludności białoruskiej i prawosławnej jest największy, są równocześnie powiatami, w których najszybciej ubywa mieszkańców. Na czele kilku niechlubnych rankingów są Hajnówka i powiat hajnowski, w którym od 2010 r. ubyło 10 proc. mieszkańców, a i tak jest to jeden z najrzadziej zaludnionych powiatów w Polsce. Na 1 km2 przypada tu zaledwie 26 osób. Przyrost naturalny w powiecie od wielu lat jest ujemny. Według danych za 2019 r. wyniósł −8,8 na tysiąc mieszkańców, ale bywało gorzej, bo rok wcześniej spadł poniżej −10 na tysiąc mieszkańców. Negatywną wartość ma także saldo migracji, bo wiadomo, młodzi ludzie uciekają. Osoby powyżej 65. r.ż. stanowią mniej więcej połowę mieszkańców nieco ponad 20-tysięcznego miasta, we wsiach sytuacja bywa nawet gorsza.
W 2017 r. Instytut Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN opublikował raport na podstawie badań małych i średnich miast. Wskazano w nim 122 miasta, którym grozi społeczno-ekonomiczna degradacja. Hajnówka zajęła w tym rankingu drugie miejsce. A to właśnie ona jest ważnym centrum mniejszości białoruskiej: działają tutaj Liceum Ogólnokształcące z Dodatkową Nauką Języka Białoruskiego, w skrócie nazywane „Białorusem” (druga taka szkoła działa w sąsiednim Bielsku Podlaskim) oraz Muzeum i Ośrodek Kultury Białoruskiej. Poza tym to właśnie w powiecie hajnowskim są gminy, w których, według poprzednich spisów, odsetek ludności białoruskiej przekraczał nawet 80 proc. Kryzys Hajnówki i okolic w oczywisty sposób przekłada się więc na kryzys mniejszości białoruskiej.
„Co można z tym wszystkim zrobić?” – pytam posła Czykwina.
„Perspektywy są bardzo złe. Uważam, że nasz region może uratować tylko specjalny program. Z rozpaczy właściwie przygotowuję projekt ustawy, który zakłada możliwość finansowania różnych działań, pozwalających ludziom pozostawać tutaj, w swoim regionie, zachowywać swoją tożsamość i tradycje. Dlaczego państwo polskie, które udziela tyle wsparcia i pomocy opozycji białoruskiej – przecież premier Morawiecki znalazł na ten cel 50 mln zł – nie mogłoby przeznaczyć rocznie kilkudziesięciu milionów na program inwestycyjny w powiatach hajnowskim, bielskim, w poszczególnych gminach? Np. na rozwój ekoturystyki czy na inne działania, które podniosłyby atrakcyjność okolicy i pozwoliły młodym ludziom tu zostać”.
***
Pojęcie mniejszości narodowej zostało w polskim prawie zdefiniowane dopiero w ustawie z 2005 r. Wskazuje ona sześć warunków, które dana społeczność musi spełniać, by uważać się za mniejszość, a co ważniejsze, by zostać za nią uznaną. Mniejszość powinna być mniej liczebna od pozostałej ludności kraju, różnić się od niej istotnie językiem, kulturą lub tradycją, dążyć do ich zachowania, mieć świadomość własnej historycznej wspólnoty narodowej i być ukierunkowana na jej wyrażanie i ochronę. Poza tym musi wykazać, że jej przodkowie zamieszkiwali obecne terytorium Polski od co najmniej 100 lat, i utożsamiać się z narodem zorganizowanym we własnym państwie. Mniejszość białoruska wszystkie warunki spełnia, ale nie znaczy to wcale, że tak będzie zawsze.
Spis powszechny to sprawdzian, na ile silna jest świadomość własnej historycznej wspólnoty Białorusinów mieszkających w Polsce i czy wysiłki podejmowane na rzecz zachowania języka, kultury i tradycji przynoszą efekt. Ewa Moroz-Keczyńska, w Hajnówce znana jako miejska aktywistka, podobnie jak wielu naszych rozmówców, uważa, że efekty są mizerne, że coś nie działa.
„Mnie się wydaje, że najważniejsza dla naszej tożsamości jest pamięć zwykłych ludzi, to, co razem przeżywamy, o czym rozmawiamy, to, co jest naszą codziennością – mówi. – Jakoś zawsze jest tak, że faceci dążą do polityczności, zakładają organizacje, wkładają garnitury. A kobiety przechowują coś bardzo osobistego, pielęgnują to w rodzinach, starają się przekazać dzieciom. Żeby można było prowadzić politykę, musi istnieć coś, co w ogóle pozwala ludziom na takie aspiracje, bo polityka to czysta abstrakcja, idea, której nie można dotknąć. A myśmy tutaj jeszcze się nie otrząsnęli po tych latach komuny, działaniach BTSK (Białoruskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturowego), tej cepeliady, która wszystko, co białoruskie, sprowadziła do folkloru. Mam wrażenie, że na Podlasiu nie mamy związku z naszą prawdziwą tradycją, że jest jakaś dziura, nie przeszliśmy pewnego etapu. Myśmy po prostu dostali coś narzuconego, ten folklor, te instytucje. A teraz jest już chyba za późno”.
„Na co za późno?”
„Na wszystko. Na Podlasiu jesteśmy wymierającym gatunkiem. Białorusini, takie osoby jak ja, to jednostki. Ci, którzy nie są związani etatem, czyli nie działają w jakichś mniejszościowych organizacjach lub mediach, i którzy deklarują się jako Białorusini, to pojedyncze osoby. To niczyja wina. To efekt procesów historycznych, decyzji politycznych, które skutkują pewnymi zjawiskami ekonomicznymi, demograficznymi i ostatecznie kulturowymi. Taka jest bioróżnorodność na tym terenie”.
***
„Dzisiaj wciąż pokutuje przekonanie, że my, Białorusini, mamy żyć w getcie – opowiada Doroteusz Fioniek. – Kiedyś stworzono BTSK i tylko w ramach tej instytucji można się było realizować narodowo. Podobnie szkoły. Powołano do życia szkołę, w której wykładało się język białoruski, czyli liceum, a w innych szkołach średnich, mimo dobrych chęci, białoruskiego nie nauczano, to miały być szkoły polskie”.
Mimo to Doroteusz Fionik znalazł drogę do białoruskości. To, co nazywa „buntem tożsamościowym”, zaczęło się u niego jeszcze pod koniec podstawówki, a jako uczeń technikum rolniczego trafił do środowiska białoruskich artystów i literatów. „To był Klub Białoruski w Bielsku, prowadzony przez BTSK. Tam powstał Teatr Poezji Parnas. Prowadził go Jan Mordań, a jego muzą była poetka Nadzieja Artymowicz. Poznawaliśmy tam alternatywną literaturę białoruską, taką spoza kanonu lektur. Czytaliśmy Karatkiewicza, Bykowa, robiliśmy na ich podstawie spektakle. To był rok 1985, 1986. Buntowniczy teatr. W technikum rolniczym organizowaliśmy białoruskie akcje agitacyjne. Stworzyliśmy ankietę, coś jak dzisiejszy spis powszechny. Pierwsze pytanie brzmiało: «Czy czujesz się Białorusinem?», drugie: «Czy chcesz wprowadzenia języka białoruskiego do technikum?». Trzeciego już nie pamiętam. Przepisywaliśmy to ręcznie, przez kalkę, w kilkuset egzemplarzach i rozdawaliśmy w całej szkole. Bez pozwolenia dyrekcji zrobiliśmy gazetkę ścienną Hołas rodnaj ziamli (Głos ziemi rodzinnej). Za tę wywrotową działalność trafiliśmy na dywanik do dyrektora. Kiedy wspominam swoje działania w latach 80., to myślę sobie, że powinienem mieć status dysydenta i czerpać, tak jak inni, dywidendy z tego tytułu. Bo za komuny byłem prześladowany z powodu narodowości”.
Kiedy Doroteusz Fionik miał 18 lat, dostał w testamencie po wujku Jakubie Kondratiuku dom, w którym mieszkali jego dziadkowie. Przyszedł go obejrzeć. Stary drewniany dom na przedmieściach Bielska Podlaskiego, a kiedyś wsi Studziwody, trapionej dzisiaj przez plany budowy w niewielkiej odległości obwodnicy tego powiatowego miasta. Młody Doroteusz powiedział wtedy, że w tym domu będzie działać muzeum, i niedługo potem tak się właśnie stało. Ale zanim to nastąpiło, chłopak kształcił się intensywnie przez kilka lat w seminarium duchownym w Jabłecznej, choć batiuszką [księdzem prawosławnym – przyp. red.] jednak nie został. Studiował historię i muzealnictwo, część edukacji odbywał w Mińsku.
Skansenowe Muzeum Małej Ojczyzny w Studziwodach działa od 35 lat. Doroteusz Fionik pełni w nim funkcję kustosza, animatora i pedagoga. Realizuje się także jako autor i wydawca książek poświęconych dziedzictwu białoruskiego Podlasia. Kiedy pytam go, jaki jest przekaz muzeum, jakie cele sobie stawia, odpowiada:
„To jest placówka w pewnym sensie misyjna. Nasz cel to trwać, być tutaj”.
„A czy dzisiaj, żeby być Białorusinem tutaj, na Podlasiu, wciąż trzeba być buntownikiem?” – dopytuję.
„Tak”.
***
Kasia Wappa uczy angielskiego w „Polaku”. Tak w Hajnówce potocznie mówi się o tym liceum, w którym nie ma języka białoruskiego, bo skoro tamto jest „Białorusem”, to drugie, to zwykłe, musi być „Polakiem”. Po pracy tłumaczy literaturę, najchętniej poezję. Mieszka w Hajnówce, w starym drewnianym domu po dziadkach od strony mamy. Od strony taty rodzina pochodzi z Długiego Brodu, starej osoczniczej wsi na obrzeżach Puszczy Białowieskiej.
„Z moim tatą rozmawiamy po swojomu. Rozmowie w danym języku sprzyja naturalna sytuacja, tym bardziej że howorki, czyli podlaskiego dialektu języka białoruskiego, trudno się uczyć z książek. Chociaż takie książki powstają i czytam je chętnie. Dla mojego taty po swojomu to język naturalny, nie odczuwa w nim żadnych ograniczeń, może mówić na każdy temat. Do mnie wszyscy w dzieciństwie mówili po polsku i to wtedy była zwyczajna sytuacja, ale uważam, że zrobiono mi w ten sposób wielką krzywdę. Ludziom z mojego pokolenia nie przekazano języka. Przypominamy go sobie sami, z trudem. Kiedy mówię po swojomu, to najłatwiej przychodzą mi takie zwykłe, codzienne słowa, to, co jako dziecko często słyszałam w domu swoich dziadków. A kiedy czegoś nie wiem, po prostu pytam tatę, czasem notuję sobie jakieś wyrażenia”.
Na Podlasiu nie ma jednego języka białoruskiego, zachowała się tutaj dialektyczna różnorodność, od wsi do wsi zmieniają się elementy howorki. W okolicach Gródka i Michałowa ludzie mówią językiem bardziej miękkim, mocno zbliżonym do literackiego białoruskiego. Mówią pa prastomu, jak sami to nazywają. W okolicach Bielska Podlaskiego i Hajnówki mówi się po swojomu. To z kolei dialekt, który przypomina język starobiałoruski, ten, w którym spisano Statut Wielkiego Księstwa Litewskiego. W tym języku powstają książki, istnieją nawet dwa różne zapisy. Jeden, na bazie cyrylicy, stworzył Doroteusz Fionik, drugi, w alfabecie łacińskim, opracował Jan Maksymiuk, pochodzący z Podlasia dziennikarz białoruskiej redakcji Radio Svaboda. Ale faktem jest, że coraz mniej ludzi w tym języku mówi. Utarło się, że to język gorszy, język dziadków, język wsi. Językiem społecznego awansu jest polski i im wcześniej rodzina taki awans zaliczyła, tym szybciej howorka znikała z domu. Powojenne pokolenie, które ze wsi przenosiło się do miast, do pracy w zakładach przemysłowych i urzędach, z premedytacją nie mówiło do dzieci w tym języku. Niekiedy pilnowano wręcz i wymagano od wiejskich dziadków, by do swoich wnuczków mówili tylko polsku, nawet jeśli był to dość słaby język polski. Dyżurnym argumentem było to, że dzieciom trudno jest uczyć się dwóch języków naraz. Współczesne teorie bilingwizmu i korzyści, jakie z niego płyną, nie były wtedy znane, ale i dzisiaj nie wszystkich na Podlasiu przekonują.
„Ten język to coś, czego mi bardzo żal – kontynuuje Kasia Wappa. – Tego, że on ginie. To jest jeden z elementów tej totalnej równi pochyłej, po której zjeżdża w dół ta kultura”.
„A zjeżdża?”
„W dużej mierze niknie. Brakuje mi w niej dialogu z innymi kulturami, otwarcia się na nowoczesne formy. Nie można wszystkiego opierać tylko na tym, co koliśnie [dawne – przyp. red.]. Nie można utożsamiać wszystkiego z wsią i ze starymi ludźmi. Ja to wszystko bardzo lubię, to jest fajne, ale kultura musi żyć, wzbogacać się o nowe elementy. Coraz częściej jest tak, że jedynym punktem odniesienia dla tożsamości pozostaje cerkiew, ale są przecież ludzie, którzy do cerkwi nie chodzą. I co wtedy zostaje? Totalna asymilacja. Kiedyś były geografia, poczucie, że jestem stąd, były język, tradycja, także ta duchowa. A co zostaje ludziom teraz? Myślą: «Wyprowadzę się stąd, bo przecież nie muszę tutaj mieszkać, poszukam pracy gdzie indziej. Do cerkwi nie chodzę, bo jestem niewierzący, zresztą nie muszę być wierzący, w języku już nie mówię». I co? Wychodzi im, że są Polakami. Czasem zostanie ikonka gdzieś w rogu pokoju i to wszystko. W ten sposób można się od tego wszystkiego, co jest tu nasze, zupełnie oderwać. Tymczasem na Podlasiu białoruskość wciąż robi się w stylu pszenno-buraczanym. Festyn, a potem izba pamięci. To ma uczyć dzieci kultury. Jak można przekonać kogoś, że ta kultura żyje, skoro się mu pokazuje makatkę wyszytą 80 lat temu, zamkniętą w kufrze pełnym naftaliny?”
***
„U mnie w domu to było naturalne – mówi Igor Łukaszuk, dyrektor Liceum Ogólnokształcącego z Dodatkową Nauką Języka Białoruskiego w Hajnówce, kiedy pytam go, skąd wie, że jest Białorusinem. – Po prostu byliśmy Białorusinami, nie było takich wątpliwości. Ale potem odkryłem, że choć większość – jakieś 70 proc. – mieszkańców Hajnówki to ludzie prawosławni, a więc z dużym prawdopodobieństwem etniczni Białorusini, to do białoruskiej tożsamości narodowej przyznaje się o wiele mniej osób. W ogóle jest duża rozbieżność między szacunkami naukowców, którzy twierdzą, że w Polsce mieszka nawet 200 tys. etnicznych Białorusinów, a rezultatami spisów. To wynika oczywiście z tego, że kiedyś białoruskość miała podstawy socjalne, była jednoznacznie związana z wsią, z językiem. Dzisiaj bycie Białorusinem to raczej efekt świadomego procesu, dochodzenia do własnych korzeni. Obecnie to zjawisko intelektualne, ale i mniej liczne”.
Spotykamy się w jego gabinecie na początku wakacji. Liceum jest puste, zresztą nie zdążyło się jeszcze porządnie zapełnić po lockdownie. Uczniów nie zobaczymy, ale idziemy obejrzeć budynek szkoły. To z jednej strony zwyczajna szkoła, z układem przestrzeni, który każdy z nas pamięta z młodości, a z drugiej – bardzo nietypowa. Nazwy gabinetów na drzwiach są w języku białoruskim, na ściennych gazetkach widnieją informacje o Białorusi, o prawosławiu. W klasie, w której odbywają się lekcje języka białoruskiego, wiszą mapa Białorusi i wielki herb – Pahonia, czyli Pogoń białoruska. To herb Białoruskiej Republiki Ludowej, pierwszego niepodległego państwa białoruskiego, które powstało w 1918 r., a przez krótki okres po rozpadzie ZSRR, zanim do władzy doszedł Alaksandr Łukaszenka, także flaga współczesnej Białorusi. Dlatego tego herbu i obecnej także w hajnowskim liceum biało-czerwono-białej flagi tradycyjnie używa antyłukaszenkowska opozycja. W sierpniu 2020 r. symbole narodowe stały się najważniejszymi symbolami powyborczych protestów.
W hajnowskim liceum białoruskim uczy się ponad 300 uczniów.
„Mamy dwa podstawowe zadania – opowiada Igor Łukaszuk. – Pierwsze to przygotowanie do matury, bo to liceum ogólnokształcące i w oczywisty sposób naszym podstawowym zadaniem jest stworzenie jak najlepszych warunków do nauki. Nasz drugi cel to zapewnienie uczniom możliwości i jak najszerszego pola do podtrzymywania tożsamości białoruskiej. Dlatego mamy lekcje zarówno o naszym, podlaskim dziedzictwie, jak i o szerszym kontekście białoruskim, bo Białorusini to w końcu nie tylko Podlasie. W Białorusi także żyją Białorusini” – mówi z przymrużeniem oka.
„A czy to, że podlaskich Białorusinów w spisach powszechnych ubywa, nie znaczy, że szkoła nie wywiązuje się wystarczająco dobrze z tego drugiego zadania?” – pytam.
„Nie uważam, że to wynika z działań szkoły. Naszym zadaniem nie jest przekonywanie kogokolwiek do białoruskości, ale stworzenie platformy do rozwoju tej tożsamości, którą uczniowie wynoszą z domu. Dom to emocje, szkoła to wiedza. My tę wiedzę zapewniamy, ale nie nadrobimy emocji, które są związane z rodziną, z domowym przeżywaniem tożsamości”.
„Czy rozmawiacie o tym, co od roku się dzieje w Białorusi, z uczniami?”
„Szkoła na pewno nie jest od tego, by się zajmować zagadnieniami bieżącymi, politycznymi. Nie sądzę, że powinna kształtować opinie uczniów na ten temat. Ale ta sytuacja wpływa na nas o tyle, o ile w ogóle wpływa na społeczność białoruską w Polsce. Z jednej strony budzi przerażenie, z drugiej – daje nadzieję na zmiany”.
***
Animator kultury Tomasz Tichoniuk i historyczka sztuki Agnieszka Tichoniuk to młode małżeństwo i cała kadra merytoryczna Muzeum i Ośrodka Kultury Białoruskiej w Hajnówce, prowadzonego przez stowarzyszenie o tej samej nazwie. W latach 80., czyli w okresie politycznego przesilenia, wśród lokalnej społeczności białoruskiej dojrzała idea, by założyć własne muzeum. Budowę, oprócz podlaskich Białorusinów, wspierała późnosowiecka i postsowiecka Białoruś, a także białoruska diaspora z całego świata. Ogromna bryła budynku pokazuje skalę ambicji i panujący wtedy optymizm co do rozwoju tożsamości i kultury białoruskiej w Hajnówce i okolicy. A może i optymizm co do rozwoju Hajnówki w ogóle.
„Nasi poprzednicy zbudowali muzeum, ale potem się okazało, że nie za bardzo wiedzą, jak wypełnić je treścią – mówi Agnieszka Tichoniuk. – Tworzeniem wystawy, programami zajęliśmy się na dobrą sprawę dopiero my, mniej więcej od 2004 r., wcześniej, od 1997 r., działała biblioteka”.
„Tamto pokolenie wybudowało ten obiekt – 2700 m2 – z nadzieją, że muzeum będzie utrzymywane przez państwo, że będzie mieć stałą dotację – dodaje Tomasz Tichoniuk, dyrektor muzeum. – Planowano tutaj pracownie konserwatorskie, gabinety dla kadry, która miała liczyć kilkadziesiąt osób”.
Niestety, pieniądze do muzeum białoruskiego nigdy nie popłynęły szerokim strumieniem. Dzisiaj, podobnie jak wiele instytucji kultury, jest ono zmuszone działać na zasadzie projektowej, na stałą dotację nie ma szans. Na utrzymanie budynku stara się zarobić, wynajmując część powierzchni.
Na stronie internetowej muzeum, ale też na ulotkach i na tablicach informacyjnych na wystawie stałej, która odtwarza wygląd wiejskiej zagrody białoruskiej, można znaleźć białoruskie symbole państwowe – te oficjalne – a obok nich informację, że projekty były współfinansowane ze środków Republiki Białorusi.
„A co teraz?” – pytam.
„Kiedy potrzebne były środki na wkład własny do jakichś większych projektów albo pieniądze na remont dachu, remont galerii, kina, państwo białoruskie zapewniało nam ten wkład za pośrednictwem Centrum Kulturalnego Białorusi, które działa w Warszawie przy ambasadzie – tłumaczy Tomasz. – Co roku dostawaliśmy książki do biblioteki, realizowaliśmy wspólne projekty, wystawy. Nigdy nie szliśmy w politykę, działaliśmy wokół kultury i nikt też nigdy nie wywierał na nas nacisków, że czegoś tam nie możemy, a coś musimy. Na naszym festiwalu grały rockowe zespoły opozycyjne wobec Łukaszenki, zdarzało się, że prosiłem CKB, żeby sfinansowali ich przyjazd. Najczęściej się wymawiali, że może innym razem, ale nigdy nie dali mi odczuć, że jeśli będziemy tu zapraszać takie zespoły, to przestaną nam np. dofinansowywać wystawy czy remonty. Ale za utrzymywanie z nimi kontaktu obrywało nam się z różnych stron”.
Jesienią 2020 r., już po wyborach w Białorusi, przedstawiciele CKB przyjechali do muzeum, przywieźli książki i nagrody na konkurs „Ja naradziusia tut”. Przy okazji zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie z Tomaszem i Agnieszką, które trafiło do sieci społecznościowych i wywołało żywiołową oraz przeważnie negatywną reakcję społeczności białoruskiej, także tej nowszej, z diaspory.
„Obsmarowali nas – wspominają. – Mocno nas to zabolało, bo to byli ludzie z Centrum Kulturalnego Białorusi, z którymi od dawna współpracowaliśmy, nie było tam nawet konsula. Nie skomentowaliśmy tego, żeby nie dawać ludziom więcej paliwa”.
„A co dla was zmieniły zeszłoroczne wybory w Białorusi i protesty, które po nich wybuchły?” – pytam.
„Nie możemy już zapraszać białoruskich artystów, nad czym ubolewamy. Nie odbył się plener, który był zaplanowany, ludzie nie mogli przyjechać. Sami nie możemy jeździć do Białorusi”.
„A czujecie potrzebę korekty waszych relacji z przedstawicielami obecnych władz Białorusi?”
„Nie ma żadnych relacji. Współpraca się urwała”.
***
Łukasz Leoniuk urodził się w Hajnówce, ale dorastał w Białymstoku. Jego dziadkowie pochodzą z Grabowca w gminie Dubicze Cerkiewne. Studiował filologię białoruską na Uniwersytecie w Białymstoku, udzielał się w najróżniejszych białoruskich inicjatywach i projektach, pracował w redakcji białoruskiego Radia Racyja, a dzisiaj warzy piwo. Kiedy pytam, skąd wie, że jest Białorusinem, mówi, że jeśli ktoś miał na wsi dziadków, którzy nie mówili po polsku i czytali „Niwę”, czyli tygodnik polskich Białorusinów, to nie mógł nie zauważyć, że coś jest nie tak. „Nie tak” z punktu widzenia polskiej, monolitycznej większości.
„Co się dzieje z Białorusinami na Podlasiu? Czemu jest ich coraz mniej?” – pytam Łukasza.
„Moim zdaniem główną przyczyną jest to, że w Białorusi rządzi Łukaszenka. Kiedyś mieliśmy kontakty z innymi mniejszościami, ludzie chcieli być np. Niemcami. A kto chciał wtedy i chce dzisiaj być Białorusinem, skoro nawet w samej Białorusi tylu ludzi chce być Polakami, mieć Kartę Polaka? Tak się mówi, że kultura, tradycje, język. Wszystko fajnie, ale chodzi też o wymierne korzyści. A tutaj żadnych specjalnych korzyści nie ma. Mówisz, że jesteś Białorusinem, i zaczynają się heheszki, że Łukaszenka, że kołchoz. Białoruś nie była i wciąż nie jest atrakcyjna. To skąd my mamy czerpać siłę?”
—
Projekt dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.
Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Fundacji Solidarności Międzynarodowej ani Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.