PL | EN

Ucieczka z Afrinu

Dziesiątki rannych dziennie trafiają do szpitala w Afrinie.

Doktor Azad nie chce pokazywać swojej twarzy przed kamerą. Nie podaje też prawdziwego imienia ani dokładnego wieku. Ma około 50 lat. Jest kardiologiem, ale – ze względu na niewystarczającą liczbę personelu medycznego – oddelegowano go do szpitalnego oddziału ratunkowego w Afrinie. Część pracowników uciekła, gdy sytuacja w regionie i wokół miasta stała się niebezpieczna.

Azad wybrał odwrotny kierunek. Postanowił wrócić do Afrinu pod koniec stycznia, gdy rozpoczęła się ofensywa, nazwana przez turecką armię operacją „Gałązka oliwna”. W jej rezultacie, według danych Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka z siedzibą w Londynie, przynajmniej 1050 osób zginęło, w tym 204 cywilów. Niemal dwie trzecie terytoriów Afrinu znajduje się pod kontrolą tureckiej armii i wspieranych przez nią bojówek, w tym Wolnej Syryjskiej Armii (FSA). W najbliższych dniach, a może nawet godzinach, prawdopodobnie zostanie odcięta ostatnia droga wyjazdowa z Afrinu.

To kolejna tragiczna odsłona trwającej od 7 lat wojny w Syrii, która pochłonęła przynajmniej 400 tysięcy ofiar, a 11 milionów, czyli połowę populacji, zmusiła do opuszczenia domów.

Azad od 2013 r. mieszkał w Niemczech, ma status uchodźcy.

– Najpierw uczyłem się języka, w tym specjalistycznego, potem przeszedłem praktykę, a tuż przed wyjazdem rozpocząłem pracę w szpitalu. Sumienie nie pozwalało mi jednak tam siedzieć – mówi.
Rzucił wszystko, co miał i wrócił do domu, do Afrinu. Mieszka w trzypokojowym mieszkaniu, wraz z czterema innymi rodzinami. Wszyscy to uchodźcy wewnętrzni, którzy przyjechali ze wsi koło Afrinu.

Bezsilni

Rozmawiamy w pomieszczeniu socjalnym. Są w nim łóżko, mały stolik i kilka krzeseł. Z ciągle włączonego telewizora płyną kolejne informacje o sytuacji w regionie. Popielniczka wypełnia się papierosami.

– Normalnie tu nie można palić, ale ze względu na sytuację zezwolono nam – mówi Azad.
Miniony tydzień był bardzo trudny. Lekarze mieli dużo pracy i byli wykończeni. Według szacunków Azada, dziennie – z obrażeniami różnego stopnia – docierało około 50 osób. Uważa, że tak ciężko było tylko pod koniec stycznia, gdy rozpoczęła się turecka operacja na terenie Afrinu.

– Jak ktoś przychodził, bo był chory, to go kierowaliśmy w inne miejsce. Przyjmowaliśmy tylko tych, którzy mieli rany odniesione wskutek wojny – twierdzi.

Odłamki to główna przyczyna śmierci i obrażeń. Zrzucane z samolotów bomby i pociski artyleryjskie często trafiają nie w kurdyjskich bojowników z YPG czy YPJ, tylko w cywilów. Lecące samoloty przykuwają uwagę mieszkańców miast. Wielokrotnie widziałem, jak przechodnie zatrzymują się lub zwalniają kroku i uważnie przyglądają się niebu. 12 marca doktorzy mówili, że dzień był spokojny, a mimo tego w ciągu mniej więcej 3 godzin, które spędziłem w szpitalu, przywieziono przynajmniej 7 rannych. W tym 4 cywilów. Wszyscy doznali ran odłamkowych. Dwóch mężczyzn w twarz (w tym jeden obficie krwawił z ust), kobieta została raniona w nogę. Jeden z bojowników, którego przywieziono, miał wyrwany kawał ciała w okolicy brzucha.

– On już nie żyje – powiedział doktor, z którym akurat rozmawiałem.

Mimo że lekarze i pielęgniarki rzucili się do pomocy, nie udało się go uratować. Stracił zbyt wiele krwi.

To Azad wspomina jako najstraszniejsze doświadczenie – bezsilność. Gdy ranni do nich docierają, często nie daje się już nic zrobić. Zazwyczaj z powodu zbyt dużej utraty krwi.

– Dzieci umierały nam na rękach w szpitalu. Wszyscy płakaliśmy – mówi.

Zabrać rodzinę

Azad wydaje się wesoły, ale gdy z nim rozmawiam, to czuję jego niepewność. Przyznaje, że chciałby wywieźć z miasta rodzinę, ale nie znalazł sposobu na to, jak to zrobić. Musiałby dostać się na terytoria kontrolowane przez syryjski rząd. Aby na nie dotrzeć, trzeba pokonać liczne posterunki. Da się to zrobić jedynie z pomocą pieniędzy. Według relacji mieszkańców Afrinu i okolicznych wiosek wysokość łapówek jest różna – od 400 do ponad 1000 dolarów od osoby. Według danych Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka, na terytoria kontrolowane przez reżim trafiło przynajmniej 16 tys. osób. Jest zdziwiony dlaczego tak trudno jest wyjechać z Afrinu.

Ojciec doktora ma problemy z sercem i z poruszaniem się.

– Jest bardzo stary. Mama również. Do tego ma cukrzycę. Musimy stąd wyjechać, na piechotę nie wyjdziemy – przyznaje.

Żona i dwójka dzieci też są tutaj.

– Odkąd zaczęły się ostrzały, ciągle płaczą – mówi.

Utracony kontakt

Gdy się rozstawaliśmy Azad wziął mój numer telefonu, mieliśmy skontaktować się na WhatsAppie, bo w mieście łatwiej o Internet (też rzadko) niż o zasięg. By się z kimś spotkać, trzeba zawczasu się z nim umówić w konkretnym miejscu i czekać, mieć nadzieję, że przyjdzie, przypadkowo na niego trafić albo wiedzieć, gdzie szukać.

Nadchodząca wojna w Afrinie powoduje panikę. Mieszkańcy pakują wszystko, co mają, do swoich samochodów. Zazwyczaj nie jest tego wiele – materace, koce, maty, trochę garnków, naczyń, telewizory. Często „wszystko” nie zapełnia nawet połowy pickupa. Ulice są wciąż pełne, ale widać, że znaczna część szykuje się do wyjazdu. Coraz więcej osób żebrze i śpi na ulicach, bo uchodźcy wewnętrzni z okolicznych wiosek nie mają się gdzie podziać – mieszkania już teraz są przepełnione.

Azad się nie odezwał, ale pomyślałem, że ze względu na zgiełk w mieście, ciężką pracę i problemy z Internetem. Dwukrotnie przychodziłem do szpitala, ale powiedziano mi, że Azad nie przyszedł do pracy. Nikt nie wie dlaczego. Może w końcu znalazł drogę ucieczki.

 

Zdjęcia w tekście pochodzą ze szpitala “Afrin” i przedstawiają rannych z ranami odłamkowymi.

Więcej informacji: ArtykułyAzjaSyria