Uchodźcy wewnętrzni w Syrii nie widzą nadziei na powrót do domów
W obozie Al-Sad trudno poczuć świąteczną atmosferę.
Słońce szybko zachodzi, a temperatura w nocy wynosi tylko kilka stopni na plusie. Obóz znajduje się na pustynnym terenie. Jest oddalony od 200-tysięcznego miasta Hasaka o jakieś 30 kilometrów i 150 kilometrów od linii frontu z ISIS.
– Jestem bardzo tym wszystkim zmęczona. Chciałabym wrócić do domu. Zresztą nie tylko ja, wszyscy tutaj o tym marzymy – mówi Kawsar.
Ma 48 lat. Jest matką dziesięciorga dzieci. Cztery miesiące temu uciekli z rodzinnego Dajr az-Zaur, leżącego we wschodniej Syrii nad rzeką Eufrat.
W walkach o prowincję Dajr az-Zaur i miasto o tej samej nazwie zaangażowane są siły reżimu prezydenta Baszara al-Asada wspierane przez Rosję, Syryjskie Siły Demokratyczne wspierane przez Stany Zjednoczone i ISIS. Walki w prowincji wciąż trwają. Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka z siedzibą w Wielkiej Brytanii poinformowało 1 stycznia, że w rezultacie nalotów (najprawdopodobniej sił koalicji) na bojowników ISIS zginęło przynajmniej dwanaście osób, w tym pięcioro dzieci. Liczba ofiar cywilnych w trakcie walk o prowincję zbliża się do 3 tys.
Gdy rozmawiam z Kawsar, szybko zbiera się wokół nas tłum.
– Siedem lat temu zapomnieliśmy o tym, jak świętować – mówi mieszkanka obozu.
Ma na myśli początek wojny domowej w Syrii, która rozpoczęła się w 2011 r. W jej rezultacie zginęło ponad 400 tys. osób. Natomiast ponad połowa ludności, czyli 11 mln, musiała opuścić swoje domy.
– Modlimy się o to, by w 2018 roku wojna się skończyła i pokój zawitał w naszym kraju – mówi Kawsar.
Zgromadzony tłum jej przytakuje. O końcu wojny marzą tu wszyscy. Kawsar czeka na moment, kiedy w Syrii będzie na tyle bezpiecznie, aby jej dwóch synów mogło wrócić z Niemiec do domu. Nie sądzi jednak, że tak się stanie w najbliższej przyszłości.
Kawsar około godziny 17 lokalnego czasu mówi, że powoli ona i jej rodzina idą spać. Rozmawiamy w okolicy prowizorycznego bazaru, który powstał w obozie, gdzie według służby bezpieczeństwa mieszkają 3243 rodziny, czyli przebywają 18134 osoby.
Na bazarze można kupić owoce, podstawowe produkty spożywcze, a także zjeść robione na miejscu kebaby i falafele. Nie wszystkich jednak na nie stać. Mieszkańcy narzekają, że w obozie trudno o pracę. Są zdani na jedzenie otrzymywane od władz obozu i wspierających go organizacji pozarządowych.
Husajn Sulejman ma 29 lat i pochodzi z miejscowości Tabija położonej w okolicy Dajr az-Zaur. Ma żonę i dwójkę dzieci. Do czasu wojny był policjantem, potem został pielęgniarzem.
– Czym mamy świętować? Jedzeniem w puszkach? – pyta retorycznie Sulejman. – Świętować będziemy mogli dopiero, gdy odzyskamy nasz kraj – dodaje.
Większość otrzymywanego jedzenia to konserwy takie jak mortadela z kurczaka.
Sulejman skarży się, że ani Syryjskie Siły Demokratyczne, ani państwa zagraniczne nie chcą pokonać reżimu prezydenta Al-Asada, który według niego jest głównym problemem toczącej się wojny.
– Gdy Amerykanie chcieli obalić Saddama Husajna w Iraku, zrobili to w miesiąc. Dlaczego więc Asad rządzi już siedem lat? Przecież jego reżim wcale nie jest silniejszy – wyrzuca z siebie kolejne pytania.
Domaga się odpowiedzi, ale od nikogo ich nie otrzymuje.
Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że szybko nie wróci do domu. Z tego powodu obawia się o przyszłość swoich dzieci, bo w obozie nie ma szkoły.
– Mój syn ma siedem lat. Boję się, że nigdy nie będzie potrafił napisać swojego imienia – mówi Sulejman.
Dlatego sam uczy dziecko pisać i czytać po arabsku.
Życie w obozie zamarło chwilę po zmroku. O godzinie 21 było ciemno i pusto. Mieszkańcy ukryli się przed chłodem w namiotach. Chcieliby, aby nowy rok przyniósł im pokój, ale mało kto wierzy, że ten wkrótce nastanie w Syrii.