PL | EN

Podlaska „Swiatłana Cichanouska”

Kiedy w Białymstoku pytam o białoruską diasporę, wszyscy bez zastanowienia wysyłają mnie do Mariny Leszczewskiej. Jeden ze znajomych Białorusinów mówi o niej nawet, że to „nasza podlaska Swiatłana Cichanouska”. Ale wiosną 2020 r. Marina Leszczewska, choć uważnie śledziła rozwój sytuacji w Białorusi, niewiele jeszcze wiedziała o kobiecie, która za parę tygodni miała wystartować w wyborach prezydenckich przeciwko Alaksandrowi Łukaszence i dać nadzieję Białorusinom na całym świecie. I na pewno nie uwierzyłaby, gdyby ktoś jej wtedy powiedział, że w Białymstoku to właśnie ona zostanie twarzą białoruskiego protestu. 

„W ogóle nie planowałam być tutaj żadną aktywistką!” – twierdzi. 

Spotykamy się w jej domu – Marina z mężem i dziećmi mieszkają w szeregowej zabudowie w jednej z dzielnic Białegostoku, z której do centrum można się dostać równie szybko, co do otaczających miasto lasów. Jest gorąco, więc wychodzimy porozmawiać do ogródka. 

Marina pochodzi z Mińska. Sześć lat temu postanowili z mężem przeprowadzić się do Polski. „Mąż prowadził firmę, która wymagała ciągłych podróży do Polski – wspomina. – W końcu się tym zmęczyliśmy, byłam w ciąży z drugim dzieckiem i trzeba było wreszcie się zdecydować, czy będziemy tak żyć na dwa kraje, czy przeprowadzamy się na drugą stronę granicy”. 

Wybrali Podlasie, bo jednak ważne były bliskość Białorusi, dostępność szlaków komunikacyjnych, to, że z Białegostoku jest niedaleko do Grodna. Ale zaczynali przy samej granicy, w Kuźnicy Białostockiej. 

„Byłam wtedy w dziewiątym miesiącu ciąży, więc nie miałam czasu na adaptację. Nie zastanawiałam się, czy w Polsce jest mi dobrze, czy źle – odpowiada, kiedy pytam ją, jak wspomina okres po przeprowadzce. – Ale było mi dobrze, bo trafiła mi się wspaniała sąsiadka, pani Krystyna, która zaopiekowała się naszą rodziną. Przyjechała też moja mama, by nam pomóc. Miałam więc poczucie bezpieczeństwa, byłam otoczona bliskimi i życzliwymi ludźmi. Poza tym nie czułam się tutaj zupełnie obca”. 

Marina Leszczewska. Zdjęcie: Kamil Jasiński

Jako nastolatka Marina zaczęła się częściej spotykać z rodziną od strony ojca, która mieszka we wsi Soły, w obwodzie grodzieńskim. W ten sposób odkryła swoje polskie pochodzenie. Jako przełomowy moment wspomina wizytę na cmentarzu. „Zobaczyłam swoje nazwisko napisane po polsku i w tamtej chwili zrozumiałam, że mam polskie korzenie. Od tamtej pory stało się to dla mnie ważne. Dlatego nie przyjęłam nazwiska po mężu, kiedy wzięłam ślub. Chciałam zachować polską część swojej tożsamości. To pomogło mi po przeprowadzce, bo miałam poczucie, że coś mnie łączy z Polską, że też tutaj przynależę”.

Z czasem z przygranicznej wsi przeprowadzili się do stolicy województwa. W Białymstoku kupili dom, ten sam, w którym się spotykamy. Tuż obok znajduje się przedszkole, do którego zapisali dzieci. Mieli poczucie, że wszystko dobrze się układa. Mimo to po pewnym czasie Marina zaczęła odczuwać niepokój. 

„Kiedyś podczas służbowej imprezy, na której byłam z mężem, poczułam nagle, że nie znoszę wszystkiego i wszystkich dokoła. Schowałam się w pokoju hotelowym, żeby ochłonąć. Próbowałam zrozumieć, co się ze mną dzieje. Takie uczucia były mi wcześniej obce. Nie poznawałam siebie”. 

Marina jest z wykształcenia psycholożką, więc szybko zrozumiała przyczynę swoich emocji. Zaczęła czytać o psychologii migracji i znalazła odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. 

„W publikacjach poświęconych psychologii migrantów jest taka grafika, która pokazuje, że w pewnym momencie po przeprowadzce do drugiego kraju każdy człowiek znajdzie się w takim miejscu, jak ja wtedy – wyjaśnia. – W najgłębszym dołku, kiedy odczuwa złość, nietolerancję, niepokój. To normalne. Dotknie to każdego, jednych wcześniej, innych później. Gdy to zrozumiałam, poczułam ulgę i zaczęłam szukać terapeuty”. 

Po kilku latach od tamtych wydarzeń osobiste doświadczenie Mariny jako imigrantki okazało się przydatne, gdy w 2020 r. zaangażowała się w pomoc uchodźcom z Białorusi, którzy uciekali z kraju przed represjami. Marina przyznaje, że przez te wszystkie lata w Polsce nie interesowała się zbyt mocno sytuacją polityczną w Białorusi. Owszem, śledziła media, od krewnych i znajomych, z którymi utrzymywała kontakt, słyszała, co się dzieje w kraju, ale ciężar życia całej rodziny przeniósł się do Polski. Białoruś się oddaliła. 

Aż nastąpił dzień, kiedy w Marinie odezwała się mocniej białoruska część jej tożsamości. 

Marina Leszczewska. Zdjęcie: Kamil Jasiński

„To było 26 czerwca 2020 r. – Marina dokładnie pamięta datę. – Po prostu odczułam potrzebę, by wyjść i głośno powiedzieć, że widzę, co się dzieje w Białorusi, i że się z tym nie zgadzam. Mieszkając w Polsce, odzwyczaiłam się od białoruskiej rzeczywistości, ale pamiętałam, że gdy wyjeżdżaliśmy, reżim nie był tak brutalny. To, co się wydarzyło wiosną 2020 r., dotykało mnie do żywego, budziło mój sprzeciw”. 

Wiosną, kilka miesięcy przed wyborami, w Białorusi zaczęły się dziać rzeczy, których nikt się nie spodziewał. Pojawili się kandydaci na urząd prezydenta, którzy zaczęli budzić sympatię Białorusinów. Zwłaszcza że ci byli zmęczeni, rozczarowani i źli na to, jak od roku reżim Łukaszenki reagował na pandemię COVID-19. A właściwie – że nie reagował wcale, pozostawiając społeczeństwo samo w obliczu katastrofy. Nadchodzące wybory stały się okazją, by okazać swój gniew, ale reżim zareagował brutalnie. Popularny bloger Siarhiej Cichanouski został zatrzymany w Grodnie w maju, podczas zbierania podpisów pod swoją kandydaturą. Drugi z budzących nadzieję kandydatów, czyli Wiktar Babaryka, trafił do aresztu 18 czerwca. Krótko po tym Marina napisała post na Facebooku, że chce wyjść i zaprotestować pod białoruskim konsulatem w Białymstoku. Nieoczekiwanie dla niej samej pod wpisem posypały się komentarze. Dziesiątki osób deklarowały, że chcą wyjść razem z nią. 

„Zorientowałam się, że jeśli rzeczywiście przyjdzie tylu ludzi, to będzie to już zgromadzenie, że trzeba to jakoś załatwić. Skontaktowałam się z urzędem miasta i zgłosiłam manifestację. Na tym pierwszym proteście, kiedy nie mieliśmy jeszcze żadnego wsparcia medialnego, pojawiło się ponad 200 osób. To był koniec czerwca, jeszcze przed wyborami. Przestraszyłam się trochę, że przyszło tylu ludzi i że to właściwie ja ich tam zaprosiłam. Nie było żadnego planu, nie mieliśmy mikrofonu, głośnika. Staliśmy na ulicy naprzeciw konsulatu, a policjanci, którzy nas ochraniali, pytali, co to właściwie za protest, skoro tak cichutko stoimy”. 

Zdjęcie: Kamil Jasiński

Sytuacja w Białorusi się pogarszała, napięcie rosło. W Białymstoku pierwszy cichy protest przed konsulatem przerodził się w całą serię manifestacji i wydarzeń, już o wiele głośniejszych.

„Do kolejnych protestów byliśmy już dużo lepiej przygotowani, mieliśmy sprzęt nagłaśniający. Zorganizowaliśmy w tym okresie ponad 50 manifestacji, to było jak maraton. Dzień w dzień, bez przerwy” – mówi Marina. 

„Kim było te 200 osób na pierwszym z nich i kto przychodził na kolejne?” – pytam. 

„Białorusini, którzy tu mieszkają” – odpowiada Marina. 

„A znałaś ich wcześniej?”

„Miałam kilkoro znajomych Białorusinów, ludzi, którym pomagaliśmy w przeprowadzce – mówi. – To wszystko. Reszta moich znajomych w Białymstoku to byli Polacy. A o tym, że są tu Białorusini, tacy miejscowi, dowiedziałam się dopiero rok temu, kiedy zaczęły się protesty. Przez dobrych parę lat życia na Podlasiu nie wiedziałam o nich, nie miałam z nimi styczności. Na pierwszych protestach byli przede wszystkim ludzie z diaspory, choć możliwe, że pojawili się też Białorusini z mniejszości, tylko ja ich po prostu jeszcze wtedy nie kojarzyłam”. 

Pierwszą osobą z białoruskiej mniejszości, którą poznała Marina, był Tomek Sulima, dziennikarz i samorządowiec z Bielska Podlaskiego. Od samego początku bardzo zaangażowany w wydarzenia w Białorusi, do dzisiaj na bieżąco relacjonuje je w swoich mediach społecznościowych. Potem „przy płocie” – bo tak zaczęli między sobą nazywać to miejsce przy ogrodzeniu białoruskiego konsulatu, gdzie się spotykali – Marina poznała Źmiciera i Julię Kościnów. 

„Dużo rozmawialiśmy, można powiedzieć, że oni przy tym płocie wyedukowali mnie w kwestiach białorusko-podlaskich”. 

Oprócz protestów białoruska diaspora zaczęła się organizować na inne sposoby, częściej spotykać. Pojawił się pomysł rodzinnych pikników. Marina i inne osoby, z którymi rozmawiam, wspominają to podobnie. Białorusini w Białymstoku po raz pierwszy się zobaczyli i poczuli wspólnotę, potrzebowali kontaktu, chcieli dyskutować, dzielić się tym, czego dowiadywali się o sytuacji w Białorusi. To przypominało trochę festiwal, bo radość, która wynikła z tego spotkania, była bardzo duża, mimo że kilkadziesiąt kilometrów dalej, po drugiej stronie granicy, trwały już represje, dokręcanie śruby przed wyborami. Zjednoczenie sztabów wyborczych na rzecz Swiatłany Cichanouskiej tchnęło jednak w Białorusinów – gdziekolwiek by się znajdowali – nową nadzieję i nową energię. 

W dniu wyborów, 9 sierpnia, pod konsulatem Republiki Białorusi od wczesnego rana stała kolejka osób, które przyszły wskazać swojego kandydata w wyborach prezydenckich. Podobnie jak w licznych innych białoruskich konsulatach w Europie, wiele osób nie doczekało się oddania głosu, nie zostali bowiem wpuszczeni do konsulatu. Urzędnicy celowo przeciągali procedury, by zaniżyć frekwencję. Ci, którym się nie udało zagłosować, wysyłali potem skargi do białoruskiej komisji wyborczej. Bez skutku. 

Konsulat białoruski w Białymstoku. Zdjęcie: Kamil Jasiński

„Ludzie byli wkurzeni, to prawda – przyznaje Marina. – Jednocześnie panowało podniecenie, bo zorganizowaliśmy badanie exit poll wśród tych, którzy weszli i zagłosowali. I wyszło nam, że na Łukaszenkę głosowało nawet mniej niż te słynne 3%. Ale pracownicy konsulatu długo nie ogłaszali wyników. Ludzie się w końcu rozeszli. Niewielką grupą, było nas może 10–15 osób, poszliśmy na plac Węgierki, usiedliśmy na schodach teatru i zaczęliśmy przeglądać kanały w Telegramie. I wtedy nas zmroziło. Pamiętam, jak ciarki przechodziły mi po plecach, kiedy zadzwoniłam do koleżanki w Mińsku. Odebrała, była wówczas na ulicy, w centrum miasta. W tle słyszałam krzyki, zamieszanie. Dla nas tutaj to był szok. A potem ja i wiele innych osób po prostu przestaliśmy spać. Paliliśmy dużo papierosów, piliśmy kawę, obserwowaliśmy to, co się działo w całej Białorusi, kolejne marsze, coraz więcej ludzi. Zatrzymania, niespodziewana przemoc ze strony reżimu, pierwsza ofiara. Ale wciąż czekaliśmy na rozwiązanie”.

Nie czekali bezczynnie, cały czas spotykali się na protestach. 20 sierpnia ulicami Białegostoku przeszedł marsz solidarności z Białorusią. Marina Leszczewska wystąpiła jako jego organizatorka. W marszu wzięła udział białoruska diaspora, dołączyli podlascy Białorusini, tłumnie przyszli mieszkańcy Białegostoku. Byli przedstawiciele lokalnych władz, m.in. prezydent Tadeusz Truskolaski, pojawili się posłowie i politycy z regionu. Media oszacowały liczebność na ponad tysiąc osób. Marsz niósł wielką biało-czerwono-białą flagę, z którą przeszedł z centrum miasta pod konsulat na ul. Elektrycznej. Uczestnicy wspominają, że były to wzruszające chwile, podniosłe. Ale w Białorusi rozwiązanie nie następowało. 

Konsulat białoruski w Białymstoku. Zdjęcie: Kamil Jasiński

***

Kiedy spotykamy się latem, Paweł Korziuk mieszka w akademiku Uniwersytetu w Białymstoku i chodzi na kurs języka polskiego, bo od października będzie studiować informatykę. Wcześniej uczył się w Mińsku. Po wyborach w 2020 r. zaczął chodzić na protesty. Pod koniec sierpnia studenci z różnych uczelni organizowali swoją demonstrację. Przyjechał OMON. Zatrzymali Pawła i dwóch jego kolegów. Trafili do aresztu w Żodinie. Po niecałej dobie zostali wypuszczeni. Do Pawła zadzwonił dziekan wydziału, by odbyć z nim rozmowę dyscyplinującą, ale obiecał, że ani on, ani pozostali nie zostaną wyrzuceni z uczelni. Szybko okazało się to kłamstwem, a może wyrazem dobrej woli dziekana, który nie miał jednak wpływu na odgórne decyzje. Rektor podpisał już skreślenie z listy studentów. Paweł zadzwonił do jednego z kolegów, z którym został zatrzymany. 

„Kumpel powiedział mi, że wyjeżdża do Polski. Został wezwany do rektoratu, by odebrać dokumenty, a tam razem z nimi czekało już na niego wezwanie do wojska. Zdecydowałem więc, że jadę z nim. Nie mieliśmy żadnych innych opcji do wyboru. Albo ucieczka, albo wojsko, albo więzienie”. 

Skontaktowali się z wolontariuszami pracującymi ze sztabem Swiatłany Cichanouskiej, a ci poradzili im, by wyjechali jak najszybciej, zanim dokumenty zrobią pełny obieg i informacja, że Paweł i jego kolega uchylają się od służby wojskowej, trafi do wszystkich służb. Przygotowania do wyjazdu trwały zaledwie dobę. Dołączył do nich też trzeci kolega, z którym kilka dni wcześniej trafili do aresztu. Białoruscy pogranicznicy wypuścili ich bez problemu. Na polskiej części przejścia w Bobrownikach czekali już wolontariusze z Białegostoku, którzy pomogli im z procedurami. Paweł i jego koledzy nie mieli wiz, dzięki wolontariuszom zostali wpuszczeni do Polski przez korytarz humanitarny. Potem trafili do hostelu na 10-dniową kwarantannę.

„Kiedy siedzieliśmy we trzech na kwarantannie, mieliśmy czas, żeby to wszystko przemyśleć – wspomina Paweł. – Zrozumieć, co się stało. Dotarło do nas, że być może bardzo długo nie wrócimy do Białorusi. Jakieś pięć–siedem lat. Oczywiście, chyba że wcześniej zmieni się prezydent”. 

Kiedy wyjeżdżali z Białorusi, od wolontariuszy z „Kraju do Życia” dostali namiary na Marinę Leszczewską. 

„Przez Marinę poznaliśmy Źmiciera i Julię Kościnów. We trójkę pomogli nam najwięcej. Nie wiem, jak byśmy sobie bez nich tutaj poradzili. Załatwili nam mieszkanie, pomogli wypełnić wnioski o ochronę międzynarodową, o stypendium im. Konstantego Kalinowskiego, żebyśmy mogli tu studiować. W ogóle dzięki nim udało nam się tutaj jakoś zaaklimatyzować. Bo przyjechaliśmy we trzech i znaliśmy tylko siebie. Nikogo więcej. Bez wsparcia na miejscu, bez Mariny, Julii i Źmiciera po prostu sobie tego nie wyobrażam”. 

Tata Pawła mieszka w Rosji. Mama – w Lidzie. Kiedy dowiedziała się, co planuje jej syn, rozpłakała się. Prosiła, by to przemyślał, mówiła, że może nie będzie wcale tak źle. Teraz jest już spokojniejsza. Planują spotkać się z Pawłem za jakiś czas. Może w Turcji, tam obojgu będzie się najłatwiej dostać. 

***

„W Białorusi pracowałam w jednostce wojskowej. – Lena opowiada swoją historię bardzo zwięźle. – Tydzień po wyborach napisałam prośbę o zwolnienie. Chodziłam na protesty w Mińsku. Na własne oczy widziałam, co się tam działo. W jednostce wiedzieli, że chodzę, dowódca dostał raport na mój temat. Zarządzono apel. Grożono, że każdy, kto uczestniczy w protestach, poniesie odpowiedzialność, że wszyscy ludzie, którzy tam są, zostali opłaceni przez Zachód, że to zdrajcy ojczyzny. Czułam, że nie mam wyboru, musiałam odejść. Ale tym samym zerwałam kontrakt, więc musiałam oddać pieniądze. Różne fundacje pomogły mi je zebrać, wpłaciłam wszystko. Wpłata została jednak cofnięta, bo już wtedy Łukaszenka zabronił instytucjom państwowym przyjmować pieniądze, jeśli pochodziły one od fundacji, ze zbiórek. W ten sposób trafiłam do rejestru dłużników. A tuż po tym zajęli się dziećmi”. 

Jeszcze na długo przed wyborami w 2020 r. groźba odebrania praw rodzicielskich i umieszczenie dzieci w domu dziecka stały się sprawdzonym sposobem białoruskiego reżimu na uciszanie niepokornych matek – polityczek, aktywistek, dziennikarek. Syn Leny podczas jakiegoś zadania plastycznego narysował biało-czerwono-białą flagę. Zaangażowano opiekę społeczną, szkolnego pedagoga. Zaczęły się wywiady, bardziej przypominające przesłuchania, na które Lenę także wzywano. W grudniowy czwartek zadzwonili ze szkoły, że w poniedziałek sprawa trafi do prokuratury. 

„W piątek wyjechaliśmy. – Lenie łamie się głos, kiedy to wspomina. – Jechaliśmy bez niczego, donikąd”. 

Na szczęście Lena była przezorna, już wcześniej wyrobiła sobie i dzieciom wizy humanitarne. Na granicy nie mieli problemów, polscy pogranicznicy dobrze znali sytuację, przeprowadzili krótki wywiad. Lena z dziećmi trafiła na kwarantannę. Wtedy skontaktowali się z nią Białorusini z Białegostoku i zaproponowali, by po zakończeniu kwarantanny rodzina zamieszkała w Szelterze, czyli schronisku, które udało się uruchomić pod koniec 2020 r. 

Białorusini z Białegostoku przynoszą znicze przed białoruski konsulat, upamiętniając w ten sposób ofiary reżimu. Zdjęcie: Kamil Jasiński

***

Marina Leszczewska zaznacza, że nie jest prawniczką, ale już bardzo dobrze radzi sobie z procedurami. Chociaż wizyty w urzędzie ds. cudzoziemców w jej własnej sprawie zawsze napawały ją lękiem i starała się w zastępstwie wysyłać tam męża, to teraz jest biegła w wypełnianiu wniosków, zna wymagania formalne, pomaga w kontakcie ze Strażą Graniczną. Wie, kto może pracować, a kto nie, na jakie formy pomocy mogą liczyć w Polsce Białorusini. 

„Kilka tygodni po wyborach zaczęłam dostawać coraz więcej wiadomości od ludzi z Białorusi – opowiada Marina. – Najpierw to były pojedyncze przypadki, z czasem jednak dostawałam po pięć, siedem wiadomości dziennie. Wszystkie z pytaniami, co zrobić, by przyjechać do Polski. Czego potrzeba, co z wizami, czy można składać wniosek o azyl. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak będzie wyglądać program wsparcia uchodźców politycznych z Białorusi. Diaspora w Białymstoku zaczęła po prostu zbierać pieniądze, ale też jedzenie, ubrania, inne rzeczy potrzebne tym, którzy przyjeżdżają. Bo niektórzy naprawdę przybywali bez niczego”. 

Wtedy zapadła decyzja, by założyć Fundację Białoruś 2020. Marina zrobiła jej profil na Facebooku, złożyła dokumenty do KRS. I wtedy jakiś młody chłopak napisał do niej z pytaniem o prześcieradło. Okazało się, że to student, który po przyjeździe do Polski trafił na kwarantannę gdzieś pod Lublinem i jest zupełnie zagubiony. Kontaktował się z różnymi białoruskimi organizacjami w Polsce, Marina odpowiedziała mu od razu.

Marina Leszczewska. Zdjęcie: Kamil Jasiński

„To był nasz pierwszy student, jeśli można tak powiedzieć. – Marina uśmiecha się na to wspomnienie. – Ściągnęliśmy go tutaj. Kupiliśmy bilet, wynajęliśmy mieszkanie, zrobiliśmy zakupy. A po chwili zadzwonił telefon i dowiedziałam się, że na granicy jest grupa 30 studentów, których musimy przyjąć! Wpadliśmy w panikę, bo co my z nimi zrobimy? Zaczęliśmy szukać noclegów”. 

Okazało się, że ostatecznie studentów jest nie 30, a czterech. Pozostałym pomogły już inne organizacje. Ale powoli w głowie Mariny i jej współpracowników rodził się pomysł na Szelter, czyli dom tymczasowy, gdzie będzie można przyjmować uciekinierów z Białorusi. 

„Szelter się udał, bo to był projekt wtedy bardzo potrzebny i stworzony od serca – mówi Marina. – Paweł Stankiewicz z Tutaki nagrał nam w swoim studiu filmik, w którym zwracaliśmy się do Białorusinów z całego świata z prośbą o pomoc. Wtedy odezwała się Fundacja «Kraj do Życia» Swiatłany Cichanouskiej, bardzo pochwalili tę inicjatywę i zaoferowali wsparcie. Nasza fundacja czekała jeszcze na rejestrację, więc nie mogliśmy przyjmować środków finansowych. Umówiliśmy się, że «Kraj do Życia» je zbierze i nam przekaże, a my wystąpimy w projekcie jako wolontariusze”. 

W kilka dni udało się znaleźć w Białymstoku dom, który idealnie nadawał się na Szelter. Miał trzy kondygnacje, na każdej kuchnię i łazienkę, duże, przestronne pokoje. Łącznie udało się wygospodarować 17 miejsc. Białostocki Szelter ruszył w grudniu 2020 r. Do czerwca 2021 r., kiedy zakończył działalność, ze schronienia skorzystało ponad 40 osób. Przez cały ten czas wiele osób z Białegostoku przywoziło jedzenie, pościel, ubrania, zabawki dla dzieci. 

„Umowę na wynajem podpisaliśmy na pół roku, bo baliśmy się, że potem możemy najzwyczajniej w świecie nie mieć na to pieniędzy. Ale okazało się to słuszną decyzją, bo Szelter był potrzebny właśnie wtedy, kiedy ludzie uciekali przed represjami z Białorusi z dnia na dzień, z jedną torbą. Z czasem studenci zaczęli dostawać miejsca w akademikach, stypendia. Zostały rodziny, ale wynajmowaliśmy im mieszkania, pomagaliśmy w poszukiwaniu pracy. Teraz indywidualna pomoc jest potrzebna bardziej niż taka forma jak Szelter. Ale wówczas życie w takiej komunie i wzajemne towarzystwo dobrze działały na ludzi”. 

Poza znajomością urzędowych procedur Marinie bardzo przydaje się jej własne doświadczenie migracji i trudności, z jakimi się borykała. Podkreśla jednak, że położenia, w jakim znaleźli się Białorusini, którzy w ciągu kolejnych miesięcy po wyborach w sierpniu 2020 r. z dnia na dzień uciekali z kraju, nie można porównywać do zaplanowanego i przygotowanego wyjazdu. 

„Pamiętam taką sytuację: dowiedziałam się, że w jednym z białostockich hoteli przebywa na kwarantannie matka z czwórką dzieci. Pojechałam tam z Julią Kościną. Gdy tylko zobaczyłyśmy, w jakim oni są stanie, od razu zdecydowałyśmy, że trzeba ich stamtąd zabrać. Ludzie różnie odreagowują ten wielki stres, strach, który odczuwali. Niektórzy są w szoku, niektórzy wpadają w depresję albo rozpaczają. Łatwiej jest młodym, studentom. Oni nie mieli tylu zobowiązań, mają całe życie przed sobą. Najtrudniej jest osobom w średnim wieku, z rodzinami. Dociera do nich, że wyjechawszy, zostawili wszystko i że to być może na zawsze. Że nigdy nie wrócą do Białorusi. Nad czymś takim nie można przejść do porządku dziennego. W Fundacji Białoruś 2020 staramy się zrobić wszystko, by takie osoby miały tutaj w miarę miękkie lądowanie”.

Kiedy pytam Marinę o to, co miniony rok zmienił dla białoruskiej diaspory w Białymstoku, moja rozmówczyni przyznaje, że wszystko. „Kiedyś po prostu nie było diaspory. Ludzie się znali, przyjaźnili, spotykali w swoich niewielkich kręgach. Rok temu diaspora zaczęła się organizować, nie tylko w Białymstoku. Także na całym świecie. Tyle że my tutaj mamy jeszcze bonus w postaci podlaskich Białorusinów”.


Projekt dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Fundacji Solidarności Międzynarodowej ani Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

Więcej informacji: Artykuły