PL | EN

Nawet Netflix czeka i nie wie, czym się to wszystko skończy

Rozmówczynią Outriders jest Sasza Ramanawa, była redaktorka naczelną magazynu online kyky.org, obecnie dyrektorka Mint media, kompanii, do której należą kyky.org i The Village Belarus. Kilka tygodni po wyborach 9 sierpnia strony obie strony zostały zablokowane a cała redakcja wyjechała za granicę. 

Julia Aleksiejewa: Jak doszło do tego, że cała redakcja była zmuszona opuścić Białoruś?

Sasza Ramanawa: To wydarzyło się w sierpniu 2020 r. Wyjechaliśmy jako pierwsi. Podjęliśmy taką decyzję, ponieważ uwięziono mojego wspólnika, współzałożyciela wydań Kyky.org i The Village Belarus Alaksandra Wasilewicza. W więzieniu przebywa on od dziewięciu miesięcy, nie postawiono mu zarzutów, nie toczy się też żadne śledztwo. To rzekomo oznacza, że Sasza po prostu siedzi. 

Alaksandr Wasilewicz, źródło: Facebook

Po tym zrozumiałam, co stanie się dalej. Nie mam pojęcia, czy umiem przewidywać przyszłość, ale wiedziałam, że nasze rachunki zostaną zablokowane, że dojdzie do przeszukania. Parę godzin po zatrzymaniu Alaksandra do mojego mieszkania przyszli milicjanci z nakazem rewizji, a mnie wtedy nie było w Mińsku. Z mojego mieszkania zabrano dyski twarde, notatniki. Funkcjonariusze przyszli również do naszego biura, skonfiskowali wszystkie komputery i dokumenty. Stało się jasne, że próbują znaleźć coś na Saszę, na mnie. Zrozumiałam, co się wydarzy dalej: władze mogły wplątać w to naszych dziennikarzy. Ponieważ nie mogłam już wrócić do Białorusi, postanowiłam postępować tak, żeby ocalić nasze projekty. Jeżeli reporterzy znajdą się w bezpiecznym miejscu, jest większa szansa, że wciąż będą pracować i że nic im w tym nie przeszkodzi. 

Następnego dnia nasi dziennikarze wyjechali do Ukrainy, właśnie wtedy, kiedy zamknięto granice. Przepuszczono ich dzięki przepustkom prasowym. Od tego czasu żyjemy w trzech krajach: Ukrainie, Polsce i Litwie, gdzie mieszka redaktorka naczelna.

Dlaczego białoruska władza zainteresowała się Alaksandrem Wasilewiczem?

Sasza był wolontariuszem w sztabie Wiktora Babaryki [który zamierzał kandydować na prezydenta – przyp. red.]. Mieli biuro w tym samym budynku, co my. Często u nich bywaliśmy, uczestniczyliśmy w każdej konferencji prasowej, pomagaliśmy, jak mogliśmy. Teraz to oczywiste, że podsłuchiwano i śledzono wszystkich. W pewnym momencie zaczęły się „czystki”, bo bardzo wiele osób ze sztabu Babaryki padło ofiarami reżimu. Znaczna część z nich wciąż przebywa za kratami.

Rozumiem, że tamtego sierpnia nie była pani w Białorusi.

Byłam, ale 23 sierpnia wyjechałam do partnerki do Madrytu. W najgorętszym okresie znajdowałam się jednak w Mińsku. Szłam w największym marszu i widziałam na własne oczy ten piękny nowy kraj, który, niestety, zszedł już bardzo głęboko do podziemia.

Sasza Ramanawa „Łukaszenkę do uczciwego sądu”, źródło: Facebook

Jaki to był za czas? 

Od razu po wyborach nastały trzy dni piekła. Nasi dziennikarze mieszkali w kawalerce redaktorki naczelnej, obok Steli, gdzie toczyła się wojna. Bez internetu, spali na podłodze, do tego naczelna ma cztery koty. Kiedy nie było dostępu do sieci, spotykaliśmy się w sztabie Babaryki, pokazywaliśmy sobie VPN, które działały. W takich warunkach redakcja zaczęła prowadzić kanał w Telegramie, pozostającym jedynym medium, które wtedy jako tako działało. To był szok. Zrozumieliśmy, że wykonujemy bardzo potrzebny społecznie zawód, bo tylko my mogliśmy się o czymś dowiedzieć i przekazać informację ludziom. Totalna próżnia. To było straszne. 

Idąc do pracy, widziałam na ulicach zakrwawione szmatki w krzakach, bo komuś udzielano pierwszej pomocy, rozbite szkło, którego służby miejskie nie zauważyły podczas sprzątania. Na ulicach były ślady tego, że w nocy coś się działo. A jednocześnie: korki i spieszący do pracy Białorusini, którzy udawali, że nic się nie stało. Rozumieliśmy jednak, co się dzieje. Kierowcy samochodów witali idących z flagami ludzi. A 16 sierpnia to wszystko przerodziło się w największą demonstrację w naszej historii. 

Takie protesty zaczęły się odbywać co niedzielę, ale nikt nie miał pojęcia, co dalej. Mityngi się kończyły, a w poniedziałek wszyscy szli do pracy, tyle że po drodze już nie mijali zakrwawionych szmatek w krzakach. 

Ludzie się cieszyli, że ruch nie miał liderów, że protestujących było wielu i że mogli wyrazić swoją niezgodę. Ale to wszystko. 

Teraz zaś krytykują to, że ruch nie miał planu, i tak to się kończy. Wyjechałam 23 sierpnia, przed drugim wielkim marszem. Ale ponieważ cały czas żyłam wiadomościami i telegramowymi kanałami, miałam wrażenie, że jestem na miejscu. Mogę przytoczyć całą chronologię zdarzeń. 

Plakat „Nie mamy lidera, teraz wszystko zależy od każdego z nas”, źródło: Facebook

Co mówią ludzie, którzy krytykują te sierpniowe wydarzenia?

Są tacy, którzy twierdzą, że trzeba było robić coś jeszcze poza protestami. Na przykład: nie iść do domu, skoro już zebrało się nas tylu, rozbić namioty. Ale rozumiem, jak by się to skończyło: w poniedziałek tych namiotów już by nie było. Mówią też, że należało wybierać lokalnych liderów. 

Weźmy Maryję Kalesnikawą, która wcale nie nawoływała ludzi do demonstracji. Przychodziła na nie sama, żeby nikt się do niej nie przyczepił. Wtedy wszyscy działali ostrożnie. Teraz zarzucają jej ekstremizm. Istnieje opinia, że gdyby Maria zrobiła to, o co ją oskarżają, nasze szanse byłyby większe. 

Nie wiem, czy podzielam to zdanie. Raczej nie, ponieważ uważam, że to, co się stało w Białorusi, jest najważniejszym wydarzeniem ostatnich 26 lat. Ludzie poczuli się bohaterami. Teraz mamy problem z całkowitą stagnacją i zastraszonymi obywatelami, zapchanymi więzieniami i potwornymi wyrokami. 

Dzisiaj [25 maja – przyp. red.] opozycyjny polityk Pawieł Siewiaryniec został skazany na siedem lat w kolonii karnej. Za co? Czy władza naprawdę myśli, że podczas następnych wyborów Pawieł wciąż będzie w więzieniu, a Łukaszenka będzie rządził razem ze swoimi jabaćkami? Albo wojskowy, który dostał 18 lat. Sądzą, że będą w rządzie przez 18 lat? Nie rozumiem tego. Wątpię, że wtedy można było zrobić coś więcej, nie jestem o tym przekonana. 

Mówiła pani, że Telegram stał się podstawowym medium w tamtym czasie. Czy do tej pory pozostaje numerem jeden wśród białoruskich dziennikarzy? 

Kiedy przez pierwsze trzy dni nie było dostępu do sieci, a strony internetowe po prostu nie działały, Telegram stanowił jedyne źródło informacji. Nawet po powrocie internetu niedostępne były 73 portale, wśród nich nasz The Village Belarus, ale też Euroradio, Biełsat, Tribuna. 

Tyle razy dzwoniłam do tych obrzydliwych biur. Każdy poranek się od tego zaczynał. Jak kretynka próbowałam się skontaktować z Narodowym Centrum Wymiany Ruchu Internetowego oraz innymi instytucjami, a oni przerzucali mnie między sobą. Chciałam się tylko dowiedzieć, dlaczego nasza strona została zablokowana. 

Dostawałam potem odpowiedzi, że nic nie jest zablokowane, oni niczego nie robili. W tym czasie otrzymywałam wykresy, jak to działa. Najprawdopodobniej używali do tego kanadyjskiego urządzenia Sandvine. „The Washington Post” pisał później, że Kanada sprzedała firmom Łukaszenki urządzenie, które pozwala wyłączać internet w całym kraju albo blokować go punktowo. Artykuł wywołał skandal.

Strony blokowano na poziomie routerów usług chmurowych beCloud. Mam wykres trackingowy. Ponieważ państwo jest monopolistą, robi, co chce. A ty nie możesz się dostać na swoją domenę. 

Wracając do pani pytania: kiedy nie można było wchodzić na strony internetowe, wszyscy przerzucili się na Telegram. Messenger również był popularny, póki nie ustały niedzielne marsze. Ludzie zamieszczali swoje filmy, zdjęcia, dużo się działo. Potem nastąpił spadek zainteresowania. Nawet największe kanały straciły czytelników. Na przykład Nexta w momencie szczytowym miał 2,2 mln. subskrybentów, a w czasie białoruskiej depresji – 1,4 mln. Teraz osiągnął chyba 1,8 mln.

Gdy zablokowano tut.by, zaczęła im rosnąć liczba obserwujących w mediach społecznościowych, zwłaszcza na Instagramie. Na tym się nie skończy, bo to wciąż jedyny dostępny dla tego portalu kanał komunikacji z odbiorcami. 

Jak to wyglądało u was? Jak do was docierają wasi czytelnicy?

Strona internetowa jest ważna, bo tam można publikować obszerne reportaże. Na przykład tut.by nie może tego robić, bo skonfiskowano im serwery i nie są w stanie skopiować strony (tzw. mirror). Nasza strategia redakcyjna się zmieniła. Na stronie publikujemy duże teksty, dla których można włączyć VPN, a w mediach społecznościowych – wiadomości. 

Na The Village jest lepiej, ponieważ nie kupowaliśmy innych domen, więc zachował się ruch internetowy, ale Kyky.org przez skakanie z domeny na domenę stracił czytelników. Kiedyś mieliśmy 5 mln odwiedzin strony, teraz – 500 tys. To niewiele, tyle mieliśmy w 2013 r., kiedy zaczynaliśmy. 

Od momentu zablokowania strona internetowa kyky.org zmieniła 10 domen, które w swojej nazwie wyśmiewały działania władzy: kyky.media, omon.wtf, mininform.lol, massandry.net, kykyold.org, sabachka.help, peresident.run, nachesy.country, netetabletki.rip, samisebyazablochte.com.

Jeżeli publikujemy coś bardzo ważnego, to zwykle zyskujemy ponad 20 tys. wyświetleń, jak np. w przypadku dziennikarskiego śledztwa w sprawie Dzmitryja Baskowa, który kradnie fundusze z przetargów, deklaruje w mediach, że zarabia 1000 dol. miesięcznie, a potem kupuje penthouse’y. Czyli ludzie włączyli VPN, żeby o tym przeczytać. Cieszymy się, kiedy artykuł ma pięć–siedem tys. wyświetleń, chociaż gdyby nie blokowanie, mogłoby to być 100 tys. 

Jak przeżywacie tę transformację? Na przykład The Village to był dawniej magazyn lifestyle’owy, a teraz to medium polityczne. Czy to było nieuniknione?

Niezależne portale są odzwierciedleniem sytuacji w kraju. Piszemy o tym, o czym chcą czytać ludzie, bo pracujemy dla nich. Jeżeli ludzi interesuje lista zatrzymanych, a my będziemy pisać o tym, gdzie w Mińsku zjeść dobry stek, czytelnik będzie zły, powie, że jesteśmy okropni, i nigdy nie wróci. Oczywiście, służymy ludziom. The Village powoli próbuje wracać do life style’u. Na przykład artykuł o tym, co nosić w więzieniu. Nie wiem, czy taki rzeczywiście się ukazał, ale podobne mogły się pojawić, jako połączenie life style’u z rzeczywistością. 

Teraz jest zapotrzebowanie na takie tematy. Czytelnicy chcą wiedzieć, że istnieje normalne życie, chcą wiedzieć, gdzie będzie impreza. Ale nasz podstawowy przekaz jest taki, że w kraju za kratami pozostaje ponad 420 więźniów politycznych. Nie odpuszczamy, bo to ważne. Tego nie można skreślić. 

Jak pracując za granicą, nie gubić kontekstu białoruskiego? Czy macie dziennikarzy na miejscu? 

Każde wydanie ma korespondentów. Do tego bardzo dobrze działają boty w Telegramie. Jeżeli potrzebujemy jakiejś informacji czy zdjęcia z miejsca wydarzeń, to skuteczne rozwiązanie. Nexta nauczył wszystkich z tego korzystać. Wystarczy zadać pytanie czytelnikom. 

Jeżeli redakcja pozostaje w Mińsku, to może się skończyć jak z tut.by, władze ścigają nawet ich managera ds. mediów społecznościowych. Mnie się wydaje, że bezpieczeństwo dziennikarza jest ważniejsze od tego, czy może on osobiście przyjść do centrum miasta, czy nie. Nie chcę, żeby moja ekipa trafiła do więzienia. 

Wziąwszy pod uwagę blokowanie tut.by i nowe ustawy podpisane przez Łukaszenkę, co pozostaje dziennikarzom? Jak pracować? 

Wciąż mamy kreatywne myślenie. Zawsze można o czymś opowiedzieć w oryginalnej formie, żeby było to ciekawe i nie powielało newsów innych mediów. 

Nigdy nie przygotowywaliśmy wielkich wydań, pracowaliśmy w 10 osób na dwie redakcje. Nie mieliśmy też środków, żeby wysyłać dziennikarzy na miejsce. Zawsze broniliśmy się  kreatywnością i pomysłami. Ludzie potrzebują różnorodności. Nawet protesty można przedstawić błyskotliwie. 

Weźmy rosyjski portal Meduza, którego redakcja znajduje się w Łotwie. Choć mają teraz problemy z rosyjską władzą, zatrudniają freelancerów, ich korespondenci jeżdżą do Rosji i nie można powiedzieć, że to medium nie ma o czym pisać, bo jest w Łotwie. W XXI w. wszystko można robić na odległość: i wywiady, i kolegia redakcyjne.

Czy spotkaliście się z hejtem spowodowanym tym, że jesteście za granicą?

Ani razu, chyba tylko sami mamy poczucie winy, że tak to wyszło. W lutym z sukcesem przeprowadziliśmy pewien eksperyment: wprowadziliśmy Patreon z gadżetami promocyjnymi. Subskrybentom, którzy wpłacają pieniądze, wysyłamy koszulki z nadrukami, bluzy, ekotorby. Poza tym osoba, która wpłaciła określoną kwotę, ma dostęp do czatu z redakcją. Ludzie płacą i wyznają nam miłość! 

Kiedyś nasi redaktorzy mieli doła, zaczęli więc pisać na czacie, jak trudno jest na emigracji. Dzięki czytelnikom znowu nabrali wiatru w żagle, bo zrozumieli, że są potrzebni. Takich ludzi jest ok. 130, płacą nam trzy tys. euro miesięcznie. W pewnym sensie tworzymy mikrospołeczność z naszymi najbardziej lojalnymi czytelnikami. 

Co było najtrudniejsze w związku z blokowaniem i wszystkimi tymi zmianami?

Najtrudniejsza była świadomość, że straciliśmy to, na co pracowaliśmy. Mint Media [grupa medialna, do której należą Kyky.org i The Village Belarus – przyp. red.], którą się zajmowałam, i cała nasza ekipa specjalizowały się w tekstach z reklamą natywną, rozwijaliśmy się, od dawna byliśmy samowystarczalni, mogliśmy mieć spory dochód, ale w jednym momencie wszystko upadło. Perspektywa tego, że musisz zaczynać od zera, i to bez najwierniejszego towarzysza, który uczestniczył w każdym kolegium redakcyjnym, do którego zawsze można było przyjść po radę i z każdym problemem, była straszna. Straciliśmy i wspólnika, i model biznesowy. Musieliśmy zaczynać od nowa, żeby zachować dla Saszy te dwa portale. To było najtrudniejsze. 

Dobrze rozumiem tut.by, któremu zostały tylko media społecznościowe, choć był ogromnym portalem. Rozumiem to uczucie, kiedy twoi partnerzy przebywają za granicą lub w więzieniu, a ty jesteś sam i próbujesz wymyślić, co robić dalej. 

Wiem, że przeniesienie serwerów i całej ekipy za granicę w dobę to była dobra decyzja, nawet jeśli teraz mamy problemy z dokumentami i biurokracją. Może w pewnym momencie wydawało się, że to paranoja, ale dzisiaj rozumiem, że zrobiłam to, co należało.

Jak obecnie wyglądają relacje pomiędzy mediami w Białorusi? Przeważa solidarność czy konkurencja?

Nie widzę konkurencji. Może ktoś zajmuje się głupotami, ale mnie się wydaje, że na konkurencję nie ma tu miejsca. Może wcześniej rywalizowaliśmy o reklamodawców, bo to są pieniądze, teraz jednak wszyscy stracili model biznesowy. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Widzę tylko solidarność.

Mieszka pani w Warszawie od września. Jak wygląda tu pani życie?

Czuję, że wciąż siedzę na walizkach, bo nawet mój pobyt tutaj będzie zależał od rejestracji naszej fundacji. Czekamy na nią od września. Teraz wiem, że może Polska nie była dobrym pomysłem, bo wciąż nie możemy tu działać legalnie. Nic się nie dzieje i rozumiem, że od września nikomu nie jesteśmy potrzebni, więc może gdzie indziej są miejsca, w których można legalnie pracować i płacić podatki. Chociaż czuję się w Polsce dobrze, podobnie jak moje dziecko. Zobaczymy, co będzie dalej. 

Do tego pracuję w białoruskiej redakcji radia Wnet. Jesienią 2020 r. byłam bardzo produktywna. Robiłam dużo rzeczy, nawet gazety podziemne. No i wyszło, że cały dzień miałam zajęty. Kiedy zaproponowali mi pracę w nocy, bardzo się ucieszyłam. W takim trybie nie mam czasu odpocząć, myśleć i tęsknić. Teraz już nie mam tylu godzin w radiu, ale podoba mi się, że mogę mówić, co zechcę, bo to program autorski, a do tego na żywo. To dobrze rozwija umiejętność przemawiania. 

Sasza Ramanawa, źródło: Facebook

Minął rok. Czy udało się go podsumować?

Nie można jeszcze nic podsumować, bo nic się nie skończyło. Teraz chory pojeb (sick bastard) uziemił samolot i wszystko dopiero się zaczyna. 

Refleksja może dotyczyć lat 90. bądź początków Kyky.org w 2013 r., gdy z Saszą Wasilewiczem wymyślaliśmy rubryki. Na podsumowanie tego, co się dzieje teraz, jest za wcześnie. Dlatego nie mamy jeszcze żadnego dzieła literackiego dotyczącego tych wydarzeń, jedynie reportaże i literaturę non-fiction. 

Netflix chciał nagrywać serial o Białorusi…

Tak, ale nawet Netflix czeka i nie wie, czym się to wszystko skończy. 

Więcej informacji: Białoruś