PL | EN

Znowu musiałem opuścić swój dom

Cztery lata temu Rodî uciekał przed wojną do Afrinu. 

Doktora spotykam w Kobanê, kurdyjskim mieście leżącym tuż przy granicy z Turcją. Prosi, bym zmienił mu imię. Zawsze wtedy pytam, na jakie.

– Na jakie chcesz – słyszę w odpowiedzi.

Doktor będzie się więc nazywać Rodî. Siadamy w małym parku w centrum miasta. Drzewa, które jeszcze niedawno były łyse, pięknie się zazieleniły. Rodî jest przezorny. Na wstępie prosi mnie o dokumenty, bo chce, aby wszystko było zgodnie z prawem. Przegląda moje zezwolenie wystawione przez lokalną administrację, kiwa głową i zgadza się na rozmowę. Pierwszy raz ktoś mnie prosi o dokumenty.

Doktor Rodî ma 38 lat. Urodził się w Kobanê, ale czuje się w nim nowy. Przez wiele lat mieszkał w Girî Spî, jak Kurdowie nazywają Tall Abjad. Miasta są od siebie oddalone o niemal 70 km. Oba leżą tuż przy granicy z Turcją. Z Tall Abjadu musiał jednak wyjechać. W 2014 r. bojownicy ISIS zbliżali się do miasta, a wkrótce mieli je zająć. Rodî z żoną nie wiedzieli, co robić. Podobne zagrożenie czyhało w wielu innych miastach w pobliżu, dżihadyści wydawali się wtedy nie do zatrzymania. Czasu na zastanawianie się było niewiele. Z pomocą przyszli rodzice żony, którzy mieszkali w Afrinie.

– Zadzwonili i powiedzieli: przyjeżdżajcie do nas – wspomina Rodî.

To była spokojna enklawa. Od początku wojny w 2011 do stycznia 2018 r. w zasadzie nic się tam nie działo. To jedno z niewielu miejsc, które przez wszystkie makabryczne wydarzenia przeszło bez szwanku. Można powiedzieć, że na wojnie nawet korzystało, bo z powodu trwających walk w Aleppo wiele osób szukało schronienia właśnie w Afrinie, leżącym 60 km na północ. Ludzie zaczęli tam też inwestować. Afrin przeżywał boom.

– Było tam spokojnie, a do tego nie było problemów z pracą – mówi doktor.

Dodaje jednak z żalem:

– Niestety to się skończyło.

Do samego końca

20 stycznia Turcja i wspierane przez nią bojówki, m.in. Wolna Armia Syrii, rozpoczęły operację „Gałązka oliwna”. W jej rezultacie, według danych Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka z siedzibą w Londynie, zginęło przynajmniej 2436 osób, w tym cywilów. Przynajmniej 137 tys. ludzi musiało opuścić swoje domy, a od 50 do 70 tys. zostało w Afrinie. Takie dane podaje ONZ.
Wielu mieszkańców decyzję o wyjeździe z miasta odkładało do samego końca. Tak też było w przypadku doktora Rodîego. Pracował on na oddziale ratunkowym szpitala w Afrinie.
– W ostatnich dniach sytuacja była bardzo trudna. Nie byliśmy w stanie pomóc wszystkim ludziom, którzy się do nas zwracali – mówi. – Robiliśmy, co w naszej mocy.
Z jednej strony przyczyną tego była duża liczba ludzi. Jak twierdzi Rodî, ok. 50 osób dziennie z ranami odłamkowymi różnego stopnia. Z drugiej – członkowie personelu medycznego także uciekali z miasta. Znikali bez śladu.

– Nikt nie mówił, że ma zamiar wyjechać. Po prostu pewnego dnia nie zjawiał się w pracy – wyjaśnia.

Rodî nie ma jednak do nich pretensji.

– Im też było ciężko. W mieście znajdowały się ich dzieci, rodzina, a spadało tam coraz więcej bomb i pocisków – stwierdza.

W połowie marca tureckie samoloty zrzucały na miasto bomby, ostrzeliwała je również artyleria. Wybuchy zdarzały się coraz bliżej szpitala.

15 marca Rodî przyszedł do pracy. Tego dnia postanowiono odbyć naradę. Przez kilka godzin pracownicy dyskutowali, co zrobić. Podjęcie decyzji było niełatwe, bo nikt nie wiedział, co się dzieje. O wartościowe i sprawdzone informacje było w mieście naprawdę trudno.

– Część osób proponowała, byśmy pracowali w piwnicy, ale to było niewykonalne. Postanowiliśmy więc, że wyjedziemy poza Afrin i tam będziemy pomagać – mówi.

16 marca, czyli dzień po wyjeździe, na teren szpitala spadła bomba. Według Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka zginęło 16 osób.

Po naradzie Rodî wrócił do domu. Zabrał żonę i dwoje dzieci do autobusu, który opuszczał miasto i jechał do stolicy północnej Syrii – Kamiszli.

Wrócił do szpitala. Ordynator poinformował tylko, że otrzymał rozkaz (Rodî nie wie, od kogo), by wszyscy pracownicy opuścili miasto. Lekarz wsiadł do samochodu i dołączył do konwoju autobusów, którymi jechała jego rodzina. Następnego dnia dotarli do Kobanê.

„Wierzę, że wrócimy”

Rodî mówi, że dzisiaj jest mu tak samo ciężko jak wówczas, gdy porzucał swój dom w Tall Abjadzie. Znowu trzeba wszystkich poznawać, przyzwyczajać się do miasta. Dom w Kobanê wynajmuje na spółkę ze swoim przyjacielem, też doktorem z Afrinu, i jego rodziną. Udało mu się znaleźć pracę. Został zatrudniony na weekendy w szpitalu w Tall Abjadzie.

– Jest mi przykro, że do naszego miasta przyszli jacyś obcy ludzie z długimi brodami – mówi.

Ma na myśli to, że wśród bojowników wspieranych przez Turcję znajdują się też fundamentaliści religijni.

– Mam jednak przeczucie, że wkrótce wrócimy do Afrinu. Minie rok, może dwa – twierdzi.

Pytam, czy uda się to zrobić pokojowo. Rodî się waha. Po pauzie stwierdza, że raczej nie, bo „oni nie rozumieją, co to pokój”.

 

Na zdjęciu Afrin na osiem dni przed zajęciem go przez tureckie wojska i wspieranych przez nie bojowników.

Więcej informacji: ArtykułyAzjaSyria