PL | EN

Fotografia jest światłem i czasem

Guillermo Kahlo, siostrzeniec Fridy Kahlo, jest znanym meksykańskim portrecistą. „Robiąc zdjęcie, staram się odzwierciedlić czyjąś osobowość, znaleźć istotę rzeczy i uchwycić to, co najważniejsze” – mówi w rozmowie z Outriders.

Od kogo dostałeś pierwszy aparat fotograficzny?

Swój pierwszy aparat znalazłem na wycieczce pod piramidami. Ale myślę, że zacząłem robić zdjęcia dużo wcześniej. Kiedy byłem mały, pojechałem na obóz harcerski. Pewnego dnia zobaczyłem dziwnie wyglądającego mężczyznę. „Co się dzieje z tym panem?” – zapytałem druha. „On nie ma domu, mieszka na ulicy” – odpowiedział. Zapamiętałem to i po latach zacząłem szukać tego wrażenia, które na mnie zrobił. Między innymi dlatego wśród moich zdjęć znajdziesz bezdomnych mieszkających przed jednym z muzeów.

Zajmujesz się robieniem przede wszystkim portretów. Na co zwracasz uwagę, naciskając spust migawki?

Na światło, ono zawsze mnie fascynowało. Co robi? W jaki sposób upiększa czyjąś twarz? Jak stwarza atmosferę? Moim zdaniem pozwala uprościć świat, opowiedzieć historię z jak najmniejszą liczbą elementów. Dla mnie fotografia jest światłem i czasem.

Dlaczego „czasem”?

Portret tworzysz w ułamku sekundy. W jaki sposób przedstawiasz osobę, którą fotografujesz? Jaką historię opowiadasz? Robiąc zdjęcie, staram się odzwierciedlić czyjąś osobowość, znaleźć istotę rzeczy i uchwycić to, co najważniejsze. Zależy mi na tym, by przezwyciężyło to czas.

Jesteśmy teraz w Niebieskim Domu, który wybudował twój pradziadek, Guillermo Kahlo. On też zajmował się fotografią.

Mój pradziadek, tata Fridy i mojej babci Cristiny, po przyjeździe do Meksyku pracował jako księgowy w sklepie z biżuterią. To jego teść zapoznał go z fotografią. Guillermo robił bardzo dobre portrety, był jednym z najlepszych portrecistów swoich czasów. Mówiono, że był bardzo cierpliwy. Gdy robił zdjęcia architekturze, potrafił czekać godzinami, aż światło padnie pod odpowiednim kątem.

W tym domu byłem po raz pierwszy, kiedy miałem sześć lub siedem lat, ale nie wyglądał tak jak dzisiaj. Był zaniedbany, na manekinach wisiały sukienki Fridy. Ja nie zdążyłem jej poznać, bo zmarła w ’54 r., ale mój tata spędzał z nią dużo czasu.

Dzisiaj w tym domu jest muzeum Fridy Kahlo i co roku odwiedza je tysiące turystów.

Z tego powodu to miejsce jest mi dalekie i bliskie. Kiedy tutaj wchodzę, siadam, identyfikuję się z tym domem, bo wybudował go mój pradziadek, mam wspomnienia z nim związane. Jednak czuję się tak tylko przez chwilę. Nie płacę za wejście, ale kiedy widzę setki ludzi przed domem…

Czy w zrobieniu kariery pomogło ci nazwisko Kahlo?

Diego Rivera, mąż Fridy, zawsze był znanym malarzem. Pracował w Stanach i Europie. O Fridzie zrobiło się głośno w latach 80. za sprawą książki, którą poświęciła jej Hayden Herrera. Ja wtedy już byłem dorosły. Dlatego nie mogę powiedzieć, że zawdzięczam coś nazwisku albo że jej sztuka wywarła na mnie wpływ. Ważne dla mnie były obrazy, które widziałem w domu mojej mamy. Ona handlowała sztuką. W salonie wisiał Picasso, Chagall, a w sejfie leżały oryginalne szkice Diega Rivery.

Pamiętasz swoje pierwsze zdjęcia?

Nie chcę pamiętać, bo nie były dobre [śmiech]. A tak poważnie to jasne, że pamiętam. Całe życie opowiadam świat za pomocą ludzi. Ludzka twarz jest niepowtarzalna. Nie ma nic bardziej tajemniczego, fascynującego i emblematycznego.

Jakie twarze zwracają twoją uwagę?

Twarze ładnych kobiet [śmiech]. W archiwum mam sporo zdjęć ludzi, których kiedyś po prostu spotkałem na ulicy. Kiedy ktoś mnie zainteresuje, zabieram go do swojego studia i odgradzam od codzienności. Zamknięte pomieszczenie pozbawia moich modeli kontekstu. Nie wiadomo, czy żyją na ulicy, czy może w pałacu.

Fotografowałeś także prezydenta Meksyku.

Ludzie najczęściej sami mnie znajdują i zamawiają portrety. Ale lubię też realizować własne pomysły.

Intuicja jest ważna w twojej pracy?

Tak, czasem się pojawia. Robiłem kiedyś projekt z ministerstwem: „Ludzka twarz wsi”. Pojechaliśmy z ekipą do wioski w San Luis Potosí, jest to jeden z najbiedniejszych regionów w Meksyku. Przed szkołą, w której jedno pomieszczenie zaaranżowałem na studio, ustawiła się długa kolejka chętnych do pozowania. Przed budynkiem zobaczyłem Indiankę stojącą na końcu kolejki, w ręku trzymała plastikową torebkę. Z jakiegoś powodu pomyślałem: „Ona jest interesująca”. Od razu zabrałem ją środka, żeby ją sfotografować. Na moim zdjęciu wygląda dokładnie tak, jak stała. Kiedy potem na komputerze powiększyłem twarz tej kobiety, zobaczyłem, że ona ma dumę i smutek w oczach. Pomyślałem: „To jest Meksyk”. Pierwszy raz mi się to przytrafiło.

Zrobiłeś też projekt o ludziach w szpitalu psychiatrycznym.

Byłem zafascynowany tym tematem i chciałem się dowiedzieć, czym dzisiaj jest choroba psychiczna. W szpitalu psychiatrycznym mieliśmy spędzić tydzień, a wyprosili nas po trzech dniach… Otóż w czasie sesji zdjęciowej pokazaliśmy jednej pacjentce próbne zdjęcia zrobione polaroidem. Potem moja asystentka poprosiła, żeby je oddała. Nasza modelka poskarżyła się dyrektorowi szpitala: „Fotograf ukradł moje zdjęcia”.

Miałeś wystawy portretów w Stanach, Afryce, Europie, ale jesteś też autorem zdjęć komercyjnych, w tym do książek kulinarnych.

Zupełnie inaczej robi się zdjęcie jedzenia niż portret. Pamiętam, że pracując przy tych projektach, zastanawiałem się, jak uprościć dania, które fotografowałem. W tamtym momencie uważałem, podobnie jak Japończycy, że puste jest pełnym. Starałem się zrezygnować z czegoś, co jest zbędne, i znaleźć to, co fundamentalne. Robiąc zdjęcia jedzenia, coś odejmowałem, aż prawie nic nie zostawało na talerzu. Kucharz powiedział do mnie: „Nie ma już dania”. A ja próbowałem tylko sprawdzić, w jaki sposób prezentuje się jedzenie na zdjęciu w różnych konfiguracjach. W sumie zrobiliśmy osiem książek z jedzeniem z różnych miejsc, ale są takie, jak lubię, czyli proste i na białym tle.

Uważam się jednak za portrecistę. Staram się zrozumieć, kim jesteśmy, poprzez portret. W Stanach Zjednoczonych kult osobowości jest bardzo ważny i dlatego mieszka tam wielu wielkich portrecistów. Moim zdaniem w Meksyku brakowało kogoś, kto nadałby szeroki kontekst społeczeństwu meksykańskiemu, bo u nas portrety były opowiadane poprzez kulturę. Wierzyłem, że ten kraj ma potencjał. Poświęciłem 30 lat, żeby się przekonać, jak wielki.

Na zdjęciu: Guillermo Kahlo i Honorata Zapaśnik.