Jak na mówcę znanego z porywania tłumów, Recep Tayyip Erdoğan, nowy-stary prezydent Turcji, wyglądał podczas powyborczej nocy na zaskakująco przygaszonego. Gdy w niedzielę wieczorem wygłaszał przemówienie, zdawało się, jakby chciał powiedzieć: „Wygrałem. Pogódźcie się z tym”. Ostrzegał również: – Mam nadzieję, że nikt nie będzie się starał rzucić cienia podejrzeń na te wyniki i naruszyć demokracji tylko po to, aby przykryć swoją porażkę.
Trudno jednak uniknąć podejrzeń, nie były to bowiem zwyczajne wybory. Po raz pierwszy w historii kraju 50 mln uprawnionych do głosowania Turków i Turczynek wybierało parlament i prezydenta, którym nadano nowe uprawnienia. Wskutek reformy prezydent Turcji otrzymał znacznie większą władzę wykonawczą, a rola parlamentu została sprowadzona niemal wyłącznie do… akceptowania decyzji głowy państwa.
Erdoğan miał świadomość, że jego zwycięstwo jest nie w smak 47% wyborców, którzy zagłosowali na innych kandydatów. Jego wygrana wywołała też zaniepokojenie w instytucjach międzynarodowych – OBWE stwierdziła oczywisty fakt, że wybory zorganizowane w stanie wyjątkowym nie mogły być w pełni wolne. Przez ostatnie dwa lata, od czasu nieudanego zamachu stanu, turecki rząd sprawuje władzę za pomocą dekretów. Jeden z nich zniósł konieczność bezstronnego relacjonowania kampanii wyborczych przez media. W związku z tym zarządzana przez państwo turecka telewizja TRT poczynania opozycji relacjonowała głównie z krytycznej perspektywy.
Unia Europejska wyraziła również zaniepokojenie faktem, że w nowym systemie prezydenckim brakuje „mechanizmów kontroli i równowagi koniecznych do zagwarantowania demokracji i praworządności, które są podstawowymi warunkami członkostwa w UE”. We wtorek Rada Unii Europejskiej oświadczyła, że prace nad kształtem unii celnej oraz wszelkie negocjacje z Turcją zostały wstrzymane.
Rynki finansowe od dawna postrzegały rząd Erdoğana może nie jako wspaniały reżim, ale przynajmniej jako ustrój zapewniający stabilność. Obawiano się, że słaba i niespójna opozycja nie byłaby w stanie zagwarantować podobnego klimatu. Jednak teraz ten arbitralny reżim z nieprzewidywalnym człowiekiem na czele zaczyna kwestionować instytucje, od których zależą rynki finansowe. One z kolei z radością przyjęłyby już koniec stanu wyjątkowego.
Prawdą jest, że w wyniku wyborów kurs liry nieznacznie wzrósł. Mimo przewidywań mówiących o tym, iż głosowanie może nie wyłonić zdecydowanego zwycięzcy, Erdoğan zgarnął ponad 50% głosów i uniknął drugiej tury. Jego Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) wraz ze swoim koalicjantem, czyli nacjonalistyczną, prawicową Partią Akcji Narodowej (MHP), będzie rządzić w nowym parlamencie. Turecka waluta nie zaczęła jednak nawet odrabiać 22-procentowego spadku wartości sprzed roku. Nikt nie oczekuje także obniżenia wywindowanych stóp procentowych.
Erdoğan pokazał, że jest w stanie kontrolować swój elektorat, pytanie brzmi zatem: dlaczego ludzie myśleli, iż wynik wyborów może być inny? Jednym z powodów jest to, że w czasie kampanii pojawiła się krytyka prezydenta. Turcja to kraj, w którym od dwóch lat zamyka się dziennikarzy i środki masowego przekazu. Tysiące urzędników zostało osadzonych w więzieniach lub pozbawionych stanowisk, za kratkami jest też 70 tys. studentów. Dochodziło do zatrzymań nastolatków za nieostrożne wpisy na Twitterze. W społeczeństwie, które obawia się okazywania sprzeciwu wobec władzy, nagłe pojawienie się polityków opozycji, głośno krytykujących prezydenta nazywanego przez zwolenników wodzem, było prawdziwym szokiem.
W wywiadzie udzielonym w 1996 r. Erdoğan, ówczesny prezydent Stambułu, określił demokrację jako „środek, a nie cel” oraz „tramwaj, z którego wysiada się po dojechaniu do celu”. Zwolennicy prezydenta widzą w powyższych słowach dowód na to, że zawsze był on bardziej zainteresowany spełnianiem obietnic niż niuansami rządzenia. Mimo to Erdoğan wciąż cieszy się opinią wielkiego modernizatora. Jego przeciwnicy z kolei uważają, że jest gotów składać deklaracje bez pokrycia w kwestii wolności obywatelskich, ale nie odpuści raz zdobytej władzy ani nie porzuci wizji tworzenia pobożnego narodu islamskiego.
„Turecka wyjątkowość” według Erdoğana
Zdaniem Selahattina Demirtaşa, przewodniczącego prokurdyjskiej Ludowej Partii Demokratycznej (HDP), niedzielne wybory stanowiły dla Turcji „ostatnią szansę”. O tym, iż Erdoğanowi nie spieszy się do politycznego centrum, świadczy fakt, że Demirtaş był zmuszony wygłaszać swoje przemówienie z więziennej celi, oczekując na proces w politycznie motywowanej sprawie o terroryzm. Erdoğan nie idzie także na ustępstwa wobec tureckich Kurdów. Nie jest zresztą jasne, czy jego partia, mając za koalicjanta ultranacjonalistyczną MHP, byłaby w stanie to zrobić, nawet gdyby nowy-stary prezydent tego chciał.
To, że MHP uzyskała w wyborach wynik lepszy od oczekiwanego, było zaskoczeniem. Partia ta poszła do wyborów w koalicji z AKP z obawy, że samodzielnie nie przekroczy 10-procentowego progu. Ostatecznie zyskała 11% poparcia i 49 miejsc w parlamencie. Z drugiej jednak strony prześladowana HDP zdobyła aż 67 mandatów.
Rządzenie podzieloną Turcją nie będzie łatwe
Dotychczasowym rozwiązaniem Erdoğana było budowanie narracji o „tureckiej wyjątkowości” oraz wizji narodu inspirowanego swoją osmańską przeszłością. Mówiono też, że Turcja jest ograniczana przez zazdrosny Zachód, zdeterminowany, by zablokować ją na drodze do wielkości. Innych członków NATO Erdoğan nazwał nawet „pozostałościami po nazistach”. Jednocześnie Turcja daje obecnie schronienie 3,5 mln syryjskich uchodźców, a fakt, że jest buforem pomiędzy imigranckim szlakiem a Europą, uniemożliwia Unii Europejskiej stanowczą reakcję.
NATO, które przymyka oko na wojskowe zamachy stanu, by nie zrazić strategicznie ważnego partnera, to przykład ze starych, złych czasów. Ale nawet ten układ zaczyna chwiać się w posadach, ponieważ Turcja i USA mają zupełnie inne priorytety w Iraku i Syrii, a tureckie wojsko kupuje rosyjski sprzęt antybalistyczny.
„Turecka wyjątkowość” znajduje także zastosowanie w polityce gospodarczej. W tym obszarze prezydent Erdoğan zapewnia, że to wysokie stopy procentowe są odpowiedzialne za galopującą w Turcji inflację, a nie odwrotnie (jak zwykli sądzić ekonomiści). Rynki finansowe nie kupiły jednak tej argumentacji.
Obwinianie „ciemnych sił” za wzrost ceny ziemniaków (robili to tureccy ministrowie) ma ograniczoną skuteczność. W tureckim budżecie może już nie być środków na ogromne projekty, które podtrzymywały popularność prezydenta. Podczas kampanii wyborczej Erdoğan ogłosił, że podaruje Stambułowi 7 mln książek – ale tańszym rozwiązaniem byłoby zniesienie zakazu dostępu do stron internetowych takich jak Wikipedia.
W przeciwieństwie do Rosji (z jej ogromnymi złożami ropy naftowej) lub Indii (z ogromnym rynkiem wewnętrznym) Turcja może przetrwać wyłącznie jako część światowej gospodarki. Zaciąga pożyczki na spłatę swojego długu, musi więc produkować towary i świadczyć usługi, które reszta świata będzie chciała kupić. W związku z tym strategia „stawiania Turcji na pierwszym miejscu” może w istocie oznaczać przyzwyczajanie kraju do samodzielnej egzystencji.
Na zdjęciu: Zwolennicy Erdoğana palą race po zwycięstwie ich kandydata w wyborach prezydenckich.
Autor: Emrah Güral / Associated Press