Sołedar
Medycy na froncie
Szansa na przeżycie równa się szybkości reakcji. Do przyfrontowego punktu medycznego brygady podjeżdża ambulans batalionu z dwoma rannymi. Jest po 21.00, jeden ranny jest w nogę, złamanie kości; drugi – w płuco.
Zostali poranieni odłamkami granatów w ataku na ukraińskie pozycje na froncie sołedarskim. Rosjanie atakują, chcąc okrążyć Bachmut od północy.
Ci żołnierze zostali ranni poprzedniego dnia rano, ale przez toczące się ciągle intensywne walki dopiero teraz udało się ich wyciągnąć. Wydaje się, że do szybkości reakcji trzeba dodać jeszcze siłę i wolę przeżycia. Może też pomógł niebieski różaniec, który jeden z rannych ma na szyi.
Przyfrontowy punkt medyczny walczącej tu 10. samodzielnej brygady górsko-szturmowej to w rzeczywistości nieduża stara chata. Wokół cały czas słychać i czuć wstrząsy eksplozji i wystrzały z broni małokalibrowej. Można powiedzieć, że to głównie punkt przeładunkowy. Zdarza się też, że medycy stabilizują tych, którzy tego wymagają, po czym wysyłają ich kolejnym ambulansem do następnego punktu.
Armia ukraińska ma dobrze przemyślany i przygotowany system, który ma zwiększyć rannym szanse na przeżycie. Są oni znoszeni z linii frontu. Każdy batalion ma swoją grupę medyczną, która odbiera rannego w strefie frontu i przewozi do punktu brygady, po czym wraca do swojego batalionu.
Punkt medyczny brygady ma własne ambulanse, które wywożą rannych ze strefy frontowej do kolejnego punktu na drugiej linii, skąd ambulans jedzie już do szpitala. Dzięki temu wraca do swojego punktu po kilkunastu minutach. Odległość do szpitala z punktu medycznego brygady to 40 km, gdyby więc tę drogę miał przebyć jeden ambulans, byłby z powrotem dopiero po 2–3 godz. ze względu na zły stan przyfrontowych dróg.
Ci medycy są na froncie już od wielu miesięcy, zresztą tak jak wszyscy inni. Jak to na wojnie: chwile nudy przeplatane są bardzo intensywnymi chwilami. Starlink i internet w telefonie z jednej strony, a z drugiej przygotowywanie posiłku czy rąbanie drewna na opał.
I tak do momentu, gdy usłyszą z zewnątrz cichy klakson ambulansu, który właśnie podjechał. Wtedy medycy wszystko rzucają i wybiegają sprawdzić stan rannego. Tych, u których nie ma czasu nawet na stabilizację albo są oni w wystarczająco dobrym stanie, lekarze przepakowują do następnego ambulansu, który od razu rusza. Tych, którym trzeba zmienić opatrunek lub ustabilizować, najpierw prowadzą do chaty; dopiero potem wyruszają w drogę.
W punkcie są lekarz i załogi ambulansów – kierowca, sanitariusz i ochrona. Ambulanse są regularnie ostrzeliwane, część jest opancerzona, ale nie wszystkie. Praca przy froncie to nie tylko zagrożenie ostrzałem.
Jeden z kierowców, Artur, opowiada, jak w czerwcu, gdy pracowali jeszcze na froncie pod Łysyczańskiem, ambulans innego batalionu jechał po rannego. Nagle zatrzymała ich grupa żołnierzy w ukraińskich mundurach, krzycząc: „Swoi, swoi”. Lecz nie byli to swoi, była to przebrana rosyjska grupa dywersyjna. Zabili medyków, wywlekli ich ciała, wsiedli w ambulans i pojechali dalej w głąb linii.
Dla Rosjan nie ma żadnych reguł. Walki na froncie pod Sołedarem są tak intensywne, że, jak mówią medycy, Rosjanie atakują po trupach swoich kolegów. Nikt ich nie zbiera. Widzieli raz, jak stado sikorek objadło zwłoki rosyjskiego żołnierza, aż został sam szkielet. A także stada świń ze wsi, które ucztowały na zwłokach Rosjan. Jakiś czas potem przyszedł do medyków miejscowy rolnik, pytając, czy nie chcieliby kupić świni na prowiant. Nie chcieli.
Chociaż bardziej szokujące dla nich jest to, że po stronie rosyjskiej nikt też nie zbiera ciężko rannych. Potrafią wrzeszczeć całymi godzinami, aż trudno to wytrzymać, i w końcu człowiek zaczyna sobie powtarzać w głowie – „Umrzyj już i się zamknij”.
odyseja