Od wybuchu protestów w Białorusi minęło pół roku. Ci, którzy obserwują wydarzenia w kraju, i sami ich uczestnicy zgadzają się, że cechuje je stała współpraca lokalnych społeczności. Mieszkańcy małych miejscowości, a w większych miastach – poszczególnych dzielnic zaczęli się regularnie spotykać w podwórkach albo omawiać plany działań na zamkniętych czatach. Równolegle powstawały lokalne gazety, podobne do trzeciego obiegu funkcjonującego w PRL w latach 80. Zadaniem tych czasopism jest trafiać do tych mieszkańców Białorusi, którzy mają słaby dostęp do alternatywnych źródeł informacji albo nie są do końca zdecydowani, co sądzą o wydarzeniach w kraju.
Outriders porozmawiał z Andrejem z Mohylewa, redaktorem kilku regionalnych gazet z wydawnictw podziemnych.
Julia Alekseeva: Jak działają media państwowe w Białorusi?
Andrei: W Białorusi toczy się wojna informacyjna. Nawet nie tylko informacyjna. Tak naprawdę trwa, podobna do walki o klientów, walka o odbiorców, którzy nie mają potrzeby dodatkowej edukacji lub pozyskiwania nowych informacji. To są ludzie, którzy przyzwyczaili się czerpać wiedzę z tych samych źródeł, np. z telewizji czy z gazety. Nie ma w tym nic złego, ale też nic dobrego. Te osoby nie interesowały się polityką albo nie wnikały w jej szczegóły, dlatego zaufały mediom państwowym. O takich właśnie odbiorców toczy się wojna informacyjna.
Z jakich instrumentów korzysta propaganda? O czym opowiada, jak próbuje przeciągnąć odbiorców na swoją stronę?
Tego, co się obecnie dzieje w prasie państwowej, nie spodziewałem się jeszcze latem. Białoruska prasa państwowa jest teraz najlepszym przykładem goebbelszczyzny w jej najgorszej postaci. Nie ma tu żadnej logiki, nie ma związków przyczynowo-skutkowych, są tylko hiperbola i podział.
Wiele mediów otwarcie twierdzi, że opozycja podąża ścieżką do Gejropy, w której zabiera się dzieci po to, by robić z nich gejów. Straszą, że opozycja wprowadzi język białoruski od przedszkola, że dojdzie do totalnej białorutenizacji. To samo w sobie jest zagadkowe, że Białorusini nie mogą się uczyć swojego języka.
W „Sowieckiej Biełorussii” piszą o tym, że protestujący chcą zrujnować „ruski świat” i ruską ideę, a potem piszą o żydomasonach, którzy są w rządach wszystkich państw oprócz Białorusi. Media państwowe same się gubią. Nawet do wizerunku Łukaszenki podchodzą różnie. Niektóre powtarzają zdania w stylu „Aleksander oznacza zwycięzca”, chociaż to akurat znaczenie imienia Wiktor. Inne starają się przekonać odbiorców do tego, że Łukaszenka jest urodzonym przywódcą.
Ty z kolei znajdujesz się po drugiej linii frontu. Czym się zajmujesz?
Jak mówiłem, istnieją różni odbiorcy, którzy różnie postrzegają fakty. Najgorzej jest w małych miejscowościach. Wydaje się, że Białoruś to Mińsk, a to, co się dzieje poza nim, już nikogo nie obchodzi. Media regionalne są w bardzo złym stanie. Na tyle złym, że państwowe media donoszą o wszystkim, tylko nie o tym, co się wydarzyło na prowincji.
Na przykład ostatnio w małych i większych miastach odbyły się przeszukania w biurach i mieszkaniach prywatnych należących do obrońców praw człowieka, ale nikt o tym nie mówił. A to są ludzie, którzy mogą ci pomóc w sytuacji, gdy zostałeś bezprawnie zwolniony z pracy albo byłeś prześladowany. Kiedy dziennikarki Biełsatu skazano na dwa lata pozbawienia wolności, media milczały. Jedna z nich pochodzi z Mohylewa, ale mieszkańcy miasta nie wiedzą, że ich sąsiadkę wsadzono za kraty, bo zrobiła reportaż.
Na prowincji brakuje informacji. Próbujemy mówić o tym, co zostało przemilczane albo zafałszowane.
Skąd pomysł, żeby wydawać te gazety? Istnieją przecież internetowe media niezależne, Telegram…
To proste. Weźmy na przykład książki. Ktoś woli papierowe, a ktoś czyta na telefonie lub e-booka. Dla wielu ludzi gazeta jest przystępniejsza i wiarygodniejsza niż inne media. Nawet pokolenie trzydziestolatków uważa, że w internecie można napisać cokolwiek. Nawet ci, którzy nie za bardzo ufają rządowi, uważają, że Tut.by [największy niezależny portal informacyjny – przyp. red.] podaje niesprawdzone informacje, bo nie ma wersji drukowanej.
Ogromna liczba ludzi, zwłaszcza seniorów, nie czuje potrzeby, by się dowiedzieć, co się dzieje w kraju. Nie będą więc prowadzić specjalnych poszukiwań. A gazety, które wrzuca się do skrzynki pocztowej, niejako zobowiązują nas do zapoznania się z tym, co się dzieje wokół.
Kiedy i dlaczego zacząłeś to robić?
Zacząłem pod koniec sierpnia, kiedy podczas stutysięcznego protestu Łukaszenka wyszedł z karabinem maszynowym. Wtedy zdałem sobie sprawę, że walka toczy się o każdego człowieka, o każde serce. Im więcej zwolenników Łukaszenki, tym gorsza sytuacja całego kraju. Im więcej sojuszników protestujących, tym więcej błędów popełni reżim, tym więcej będzie okazji, aby udowodnić ludziom systemu niesłuszność ich poglądów. Rozumieliśmy, że walka się rozciągnie w czasie i że konieczne jest wykorzystanie wszystkich zasobów.
Sam wymyśliłeś gazetę czy ktoś cię do niej zaprosił?
Zaproszono mnie. Powiedzieli, że szukają redaktora.
Czy założyciele tej gazety pracowali wcześniej w branży medialnej?
To są ludzie z inicjatywą, których bardzo szanuję. Zaczęli od prostego pragnienia, żeby opowiadać ludziom prawdę a stworzyli taki system pracy, w którym każdy wie, co powinien robić.
Czy wcześniej zajmowałeś się czymś podobnym?
Bywało, że pisałem artykuły różnego formatu, nawet SEO. Nie zajmowałem się jednak dziennikarstwem. Na szczęście był czas na naukę. Początkowo przedrukowywaliśmy informacje z mediów elektronicznych, ale z czasem zaczęliśmy rozumieć, że ich format nie pasuje do naszych odbiorców. Zaczęliśmy się więc zmieniać. Uczyliśmy się stopniowo.
Skąd macie pieniądze?
Nie dostajemy wynagrodzeń za pracę w gazecie. Każdy ma posady, niektórzy nawet po dwie.
Istnieje jedno konto, na które nasi darczyńcy wpłacają pieniądze. To wszystko. Dzięki wsparciu Białorusinów i diaspor białoruskich z całego świata mamy możliwość drukowania każdego numeru. Darowizny są przekazywane w formie kryptowaluty na konto gazety i przeznaczane na zakup drukarek, a także materiałów: papieru i tonera. Darowizny można dokonać tutaj.
Szczegóły transakcji finansowych nie są mi znane, ale wiadomo, że organizatorzy są gotowi przedstawić koszta darczyńcom. Publikujemy również nowe wydania i wyniki pracy dystrybutorów w kanale na Telegramie.
Czy spotkałeś kiedyś swoich kolegów?
Nie, większość z nich znam z pseudonimów.
Skąd macie pewność, że nie ma wśród was „kretów”?
Jesteśmy dobrze zorganizowani. Człowiek, który to wymyślił, przeprowadza złożony proces weryfikacji nowych ludzi. Szanuję go za to. Bo ci ludzie robią to nie dla pieniędzy, a dla idei.
Nie znamy swoich imion, ale widzimy wyniki pracy każdego członka ekipy. Jeżeli osoba wnosi do gazety coś od siebie i pracuje efektywnie, nie go ma o co podejrzewać.
Jak często wychodzi gazeta?
Raz w tygodniu.
Jak wygląda przygotowanie numeru?
Gazeta składa się z dwóch stron. Na pierwszą dajemy albo najważniejszą wiadomość regionalną, którą opisujemy z wielu perspektyw, albo taką, która ma znaczenie dla wszystkich mieszkańców kraju, jak śmierć Ramana Bondarenki. Druga strona zawiera wiadomości lokalne każdego miasta lub przydatne informacje, na przykład o funduszach solidarnościowych.
W tygodniu podejmujemy decyzję odnośnie do strony głównej. O czym warto powiedzieć, na czym się skupić, które tematy są gorące. Wymyślamy też, co umieścić na drugiej. Na przykład radzimy porozmawiać z funkcjonariuszami o tym, że istnieje BYPOL, stowarzyszenia zwolnionych pracowników organów siłowych, do którego można zgłaszać informacje o popełnionych przestępstwach.
Piszę strony główne. Inne osoby wyszukują, gromadzą i wybierają lokalne wiadomości. Potem jest składanie tekstów, ostateczna korekta – i na drukarki.
Po wydrukowaniu ktoś to rozpowszechnia. Jak to się dzieje?
Są ludzie, którzy chcą to robić, popierają ten pomysł. W każdym mieście są wolontariusze, którzy chcą, aby do ich sąsiadów docierały prawdziwe wiadomości. Wolontariusze otrzymują gazetę za darmo po tym, napiszą do nas na Telegramie. Potem wrzucają gazety do skrzynek pocztowych domów w swojej dzielnicy, przynoszą do pracy, dzielą się z rodziną.
Jednocześnie muszą uważać, żeby nikomu nic się nie stało. Bo w Białorusi można zostać oskarżonym z artykułu o nadużycie mediów (który tak naprawdę nie istnieje), o ekstremizm, a nawet o zdradę ojczyzny.
Reżim nie lubi tego, co robimy. Dlatego dystrybucja jest ryzykownym zadaniem. Istnieją surowe zasady bezpieczeństwa, które są stosowane przez każdego początkującego. Podczas naszej pracy zdarzały się przypadki prześladowań, aresztowań, konfiskacji samochodu na kilka tygodni, telefonów i komputerów, wysokich grzywien, gróźb i szantażu ze strony śledczych. Ale to nie powstrzymuje Białorusinów i kontynuujemy naszą pracę.
Mamy elektroniczną wersję gazety, którą każdy może pobrać lub wydrukować ze strony gazety na Telegramie. Niektórzy czytają ją na telefonie lub komputerze, ale naszym głównym nośnikiem jest wydrukowany egzemplarz. Nasi czytelnicy w większości nie siedzą w sieci.
Ile osób pracuje, powiedzmy, w zespole redakcyjnym, a ile osób zajmuje się dystrybucją?
W zespole redakcyjnym mamy do 10 osób. Odpowiadają one za całą Białoruś, czyli wszystkie obwody oprócz mińskiego i brzeskiego. Zaczęło się od miast, ale teraz gazety roznoszą i do wiosek.
Dla bezpieczeństwa każdy orientuje się tylko w swoim segmencie pracy. Nie znam dystrybutorów, drukarzy, oni nie znają ani mojego imienia, ani imion innych redaktorów. Jestem redaktorem, pracuję w domu, a nawet ja mam paranoję. Są chwile, kiedy przed wyjściem do sklepu usuwam z telefonu Telegram. Brzmi śmiesznie, ale tak jest.
Nie myślałeś o tym, żeby to rzucić i wyjechać z kraju? Boisz się?
Boję się. Rozważałem, czy nie będę musiał salwować się ucieczką z plecakiem, w którym zmieszczą się dwie pary skarpet i paczka papierosów. Ale żeby to rzucić – nigdy.
Co cię motywuje do tej pracy?
Tak nie można żyć. Jesteśmy ludźmi, trzeba żyć godnie. W sierpniu na protestach zbierało się po 100 tys. osób w samym Mińsku. W miastach obwodowych też sporo. Wszędzie znalazły się osoby, które wychodziły w każdą pogodę.
Potem władze zaczęły brutalnie tłumić protesty i cały ruch przeniósł się z głównych ulic do dzielnic. Zrobiło się mniej ludzi, ktoś zaczął tracić wiarę, nadzieję. Moim zdaniem póki ostatnia osoba nie straci nadziei, póty wszystko jeszcze może się zdarzyć. Postanowiłem się zabezpieczyć i zostać tym ostatnim człowiekiem. Chociaż tak naprawdę cały nasz zespół składa się z takich ludzi.
Rozumiem, że zaczynaliście od małych nakładów…
Na każdym naszym wydaniu jest napisane, że nakład wynosi do 299 egzemplarzy, co pozwala nie „nadużywać mediów”. Ale tak, ludzie sami dodrukowują, jeśli chcą, i podają gazetę dalej. Co więcej, specjalnie projektujemy to w stylu prasy państwowej, nawet tytuły gazet wybieramy podobne, aby ludzie poczuli zaufanie przez layout, do którego są przyzwyczajeni.
Chcieliśmy tylko, żeby ludzie przeczytali o tym, co nie pokażą w telewizji. Z czasem zaczęliśmy lepiej rozumieć naszych odbiorców, jaśniejsze stało się to, dokąd trzeba zmierzać, o czym warto rozmawiać.
Kiedy Cichanouska postawiła ultimatum [26 października 2020 r. – przyp. red.], poważnie się zastanawialiśmy, czy warto o tym pisać, czy nie. Ostatecznie zdecydowaliśmy się poprzeć jej żądania, opublikować je w naszym tygodniku, ale nadal w stylistyce naszej gazety, ponieważ znamy naszą grupę docelową. Nie możemy o tym zapominać.
To był punkt zwrotny, uświadomiliśmy sobie, że musimy zacząć mówić o innych rzeczach, bardziej złożonych, w zasadzie uprawiać kontrpropagandę, tyle że w naszym języku.
Przypomniałem sobie jeszcze, że pod koniec sierpnia spotkałem ludzi, którzy nie wiedzieli, co się stało w izolatce przy Akrescina. Oni pracują na komputerze z dostępem do internetu. Uzyskanie informacji powinno jednak być ludzką potrzebą.
I na tych ludziach, którzy nie czują potrzeby, żeby wiedzieć i rozumieć, że nie można żyć w gównie, opiera się reżim Łukaszenki. Nie można przekonać ich w jednej chwili. Nie można pokazać im Monako i powiedzieć: patrz, jak ludzie żyją. Nie zrozumieją tego. Dlatego musimy otwierać te drzwi powoli.
Co jeszcze okazuje się w Białorusi w podziemiu?
Jest „Uczciwa Gazeta” organizacji Uczciwi Ludzie, skierowana głównie do ludzi, którzy już biorą udział w protestach. Tam piszą więcej o politykach i podają ciekawe przykłady z historii. Plus wiele gazet z różnych dzielnic Mińska. Ludzie są zmęczeni stresem i presją, chcą przeczytać coś o swoich sąsiadach, o języku białoruskim czy kulturze.
Pod względem dystrybucji znaleźliśmy się na drugim miejscu w kraju. A w nakładzie sumarycznym chyba na pierwszym.
Jaki jest wasz zasięg? Do ilu osób dociera ta prasa?
W Grodnie, Witebsku, Mohylewie i Homlu dochodzi do kilku tysięcy egzemplarzy tygodniowo. Zależy też od dzielnicy, bo są takie, gdzie mieszka więcej osób w starszym wieku.
Jak sobie wyobrażasz swojego czytelnika?
Wyobrażam go sobie jako dalekiego krewnego lub dawnego kolegę z klasy, który pracuje w jakimś sklepie lub w sprzedaży. Ma rodzinę, musi kupić samochód, kredyt spłacić. Zauważa, że dzieje się coś złego, ale nie może tego zrozumieć. Wraca do domu, siada w kuchni z herbatą i zadaje pytania, co to wszystko znaczy. A ja mu opowiadam. Nie trzeba go zarzucać trudnymi słowami i nawiązywać do Nietzschego. Muszę tylko wyjaśnić normalnym językiem, co się naprawdę dzieje.
Dostajecie feedback?
Tak, dystrybutorzy obserwują reakcje. Czasami na Facebooku pojawiają się posty o tym, że ktoś w pracy omawiał tę gazetę. Pod internetowym artykułem o naszej gazecie zwróciłem uwagę na dwa interesujące komentarze. Pierwszy: „A dlaczego z innymi papierkami nie walczą?”, drugi: „Dobra gazeta, krewny przyniósł, podobało mi się”. Kiedy czytam takie wiadomości, czuję, że to, co robię, jest coś warte.
Minęło pół roku. Czy ta metoda walki działa?
Tak.
Po czym to poznajecie?
Więcej osób zaczęło się interesować tym, co się dzieje. Ludzie żyli w próżni informacyjnej. Kiedy weszliśmy do tej próżni i powiedzieliśmy: spójrz, co jest poza nią, zaczęli zadawać pytania. Im więcej pytań, tym mniej czarno-biały jest świat. Na przykład gdy władze podnoszą czynsz, obywatele zaczynają się zastanawiać dlaczego.
Pytam o to, ponieważ z jednej strony wiemy, że ludzie potrzebują prawdziwych informacji, ale z drugiej strony widzimy, ilu dziennikarzy znajduje się teraz za kratkami i ile stron internetowych jest blokowanych. Dlaczego ta niesprawiedliwość nie wywołuje gniewu? Dlaczego ludzie nie wychodzą na ulice bronić wolnych mediów?
W Białorusi po sierpniu 2020 r. ponad 490 dziennikarzy zostało poddanych represjom. W kraju, w którym żyje mniej niż 9 mln ludzi. Kiedy w 1981 r. stłumiono w Polsce działania Solidarności, a Moskwa kazała „skończyć z tą obrzydliwością”, represjom politycznym poddano zaledwie cztery razy więcej osób. Na rozkaz Moskwy, gdy obawiano się czołgów pod Warszawą, wsadzono do więzień zaledwie cztery razy więcej ludzi , niż obecnie uwięziono dziennikarzy w Białorusi.
U nas człowiek, który był prześladowany, nie może wyjść i opowiedzieć o tym otwarcie, nawet w mediach społecznościowych. U nas ludziom trudno działać bez lidera. To właśnie zaszczepił w nas reżim Łukaszenki. Ile bezimiennych grobów pojawiło się w latach 90., ilu ludzi pochowano w lasach? Jury Zacharanka, Wiktar Hanczar i inni… A ilu ludzi wyjechało z kraju? Oznacza to, że każda osoba, która chce otwarcie coś powiedzieć, musi liczyć się z tym, że trafi za kratki. I to zawsze zostaje gdzieś z tyłu głowy.
Czasami oglądam filmiki z fabryk, w których ludzie podnosili kaski, aby pokazać, kto głosował na Cichanouską. Albo w innym zakładzie krzyczeli Łukaszence „Odejdź!”. Ci ludzie będą protestować jednego dnia, ale co dalej? Czekają, aż ktoś przyjdzie i powie, co robić.
Jesienią milicja „czyściła” czaty podwórkowe. Szukali tych, którzy tym kierują. Reżim boi się „ samców alfa”, bo kimś takim może być tylko jedna osoba. Nawet jeśli to już stary, kaszlący dziad.
Dlatego pracujemy teraz nad tym, aby ten protest nie wygasł w duszach i w sercach. Pamiętam, jak w Mińsku w sierpniu i wrześniu niektórzy ludzie zamykali wejścia do klatek, aby nie ukrywali się tam protestujący. Uważali, że milicja postępuje słusznie. „Samizdat” stara się więc, aby zwolennicy Łukaszenki nie zamykali drzwi do klatek.
Ale widzisz jakieś światło w tunelu? Jak będzie się rozwijał protest? Czy pojawi się lider, którego tak bardzo brakuje, czy też skutek wywrze presja ekonomiczna?
Uroboros. Sami zaczęli zjadać własny ogon. Władza wprowadziła taki poziom represji, jakiego nie było w historii powojennej Europy. Statystycznie Związek Radziecki miał mniej przestępców politycznych. A teraz zaczynają się czystki w państwowych przedsiębiorstwach. Ideolodzy lub inni „nieobojętni” obywatele tworzą listy osób, które wypowiadały się w mediach społecznościowych. Nie przedłużają z nimi umowy. Nawet z dyrektorem, który nie zwolnił aresztowanego pracownika.
W tym tygodniu władze zamroziły ceny. Oznacza to, że wkrótce w ogóle nie będzie chleba, ponieważ łatwiej jest zamknąć przedsiębiorstwa. W tym tygodniu premier chwalił się, że średnia pensja na Białorusi wzrosła. I podał kwotę, która jest o 6 dol., niższa niż w zeszłym roku. W kraju pachnie bankructwem. I wydaje mi się, że wielu czeka, aż do niego dojdzie i nie będzie czym „nakarmić” OMON.
Wracając do gazety, to echo prasy sowieckich dysydentów? Czym inspirujesz się przy jej tworzeniu?
Oglądałem wiele wydań, ukazujących się w czasie II wojny światowej. Warunki białoruskie są bardziej zbliżone do ówczesnych czasów niż do powojennego ZSRR. Ale w tych gazetach była czysta propaganda. Staramy się tego unikać.
Moim zdaniem 23 września 2020 r. doszło do tajnej okupacji. Bo nie można w taki sposób przeprowadzić inauguracji. Wybory nie mogą mieć takich wyników ani nieść ze sobą takich konsekwencji. Dlaczego w każdym kraju na świecie po wyborach ludzie wychodzą świętować, że ich kandydat wygrał, a w Białorusi strzelają do ludzi?
Teraz w Brześciu skończył się proces przyjaciela zamordowanego Hienadzia Szutawa. Zabił go funkcjonariusz mińskiego oddziału specjalnego, który ma zajmować się terroryzmem lub napadami na banki. Dostał mundur, otrzymał broń i został wysłany do Brześcia. Rozumiesz, jaka była sytuacja. Kiedy triumwirat jeździł po Białorusi i mówił, że Białorusini są niesamowitymi ludźmi i że wygrają, Łukaszenka szukał tych, którzy będą do nich strzelać.
Jak ta cała działalność wpłynęła na twoje życie osobiste? Ile osób z twojego otoczenia wie, co robisz?
Rodzina, bo muszą wiedzieć na wypadek, gdyby mnie aresztowali. I kilku przyjaciół, których poprosiłem o wsparcie rodziny, gdyby doszło do mojego zatrzymania. Jak odbiło się to na życiu osobistym… Naprawdę dużo pracuję nad tekstami. Muszę właściwie dobierać słowa, nie mogę używać złożonych zwrotów. Istnieją ograniczenia dotyczące znaków. Piszę więc kilka dni, czasem w ogóle nie śpię. A poza tym jak możesz chodzić na randki lub stworzyć związek, jeśli masz paranoję i myślisz, że w każdej chwili możesz zostać zatrzymany?
Wspomniałeś, że wybierasz do artykułów określone słowa. Na czym to polega?
Prosty przykład: wszystkie białoruskie media pisały, że „dziennikarki zostały skazane za streaming”. A teraz zadzwoń do ciotki i zapytaj, czy wie, co to jest „streaming”. Raczej nie będzie znała odpowiedzi.
Są też słowa, które budzą w ludziach wstręt. Na przykład „aktywista”, na którym kładzie się cień z czasów sowieckich. Człowiek może nawet zamienić wodę w wino, ale jeśli nazwiesz go aktywistą, inni zapytają, czy ma pracę. Podobnie z obrońcami praw człowieka. Kim są działacze na rzecz praw człowieka? Musimy wyjaśniać naszym czytelnikom, dlaczego są oni naprawdę potrzebni.
To znaczy, staramy się podawać fakty, ale nie zapuszczać się zbytnio w politykę, chociaż to trudne, ponieważ polityka jest teraz we wszystkim.
Staram się często komunikować z naszą grupą docelową, z tymi „wątpiącymi”, którzy mogą zadzwonić na milicję, poprosić o zastrzelenie protestujących, bo „nie mogą położyć dziecka do łóżka”, ale mogą też otworzyć drzwi wejściowe i pozwolić innym ukryć się w ich mieszkaniu. Często widzą świat w czerni i bieli. Staramy się im pokazać, że trzeba wychodzić na protest nie po to, by kogoś poprzeć, ale po to, by nie żyć jak bydło.