1 września 2020 r. studenci mińskich uniwersytetów rozpoczęli rok akademicki od protestu. Kilkuset młodych ludzi wyszło do centrum miasta, domagając się końca represji i nowych, uczciwych wyborów. Protesty studenckie trwały do początku zimy. Od tego czasu sporo młodych ludzi zostało skreślonych z listy studentów i zmuszonych do opuszczenia Białorusi. Według danych z 28 czerwca 2021 r. od początku protestów zatrzymanych zostało 492 studentów i studentek, a 160 wyrzucono z uczelni. W listopadzie 11 studentów i jedna wykładowczyni zostali zatrzymani przez KGB jako podejrzani o organizację działań zakłócających porządek publiczny. W lipcu 2021 r. podczas procesu usłyszeli wyroki od dwóch lat do dwóch i pół roku więzienia.
O studenckich protestach rozmawiamy z Anastasią Krywaszejewą, aktywistką Stowarzyszenia Białoruskich Studentów (ZBS) i byłą studentką Mińskiego Państwowego Uniwersytetu Lingwistycznego (MDLU).
Jak trafiłaś do ZBS?
Jeszcze jako licealistka wiedziałam, że w kraju „coś jest nie tak”. Najpierw uczestniczyłam w klubie dyskusyjnym, do którego należało wielu ludzi z ZBS. Wydali mi się ciekawi i tak trafiłam do tej organizacji. Podczas studiów byłam już aktywna: należałam do klubu białorutenistów, chciałam zorganizować też klub dyskusyjny na uniwersytecie, ale to było zbyt „niebezpieczne” dla państwa i nie otrzymałam zgody.
Najbardziej interesowało mnie działanie na rzecz uniwersytetu. Byłam zastępczynią rzeczniczki prasowej ZBS Ksienii Syramałot [jednej z 11 uwięzionych studentów – przyp. red.], należałam do komisji ds. wyborów w ZBS. Potem, wiadomo, zaczęły się pandemia, kampania wyborcza i protesty.
Przed rozpoczęciem roku akademickiego w 2020 r. jasne było, że wykorzystamy swoją wiedzę i kompetencje. Zorganizowaliśmy komitet strajkowy MDLU za Wolność. 1 września odbył się marsz. Myślałam, że mnie zatrzymają już wtedy.
Jak wyglądało wyjście na protest?
Na początku zawiązała się grupa inicjująca BDU [Białoruski Uniwersytet Państwowy – przyp. red.]. Później wielu wykładowców zatrzymano za rzekomą organizację tej grupy. Po tym zdarzeniu struktura rzeczywiście się trochę rozwaliła. Dlatego razem z innymi uniwersytetami postanowiliśmy zorganizować protest, omawialiśmy jego szczegóły. Ludzie z ZBS występowali jako Studencka Grupa Inicjująca. Zdecydowaliśmy się tak zrobić ze względu na bezpieczeństwo członków organizacji.
Na 1 września przygotowaliśmy petycję, którą chcieliśmy zanieść do ministerstwa edukacji. Tak wyszło, że największe uczelnie w Mińsku są położone wzdłuż alei Niepodległości. Pomyśleliśmy, że będzie logiczne przejść przez prawie całe miasto i po drodze zebrać te podpisy oraz ludzi. W połowie drogi zaczął nas wyłapywać OMON. Rozumiem, że od początku mieli taki plan.
To kiedy zostałaś zatrzymana?
Po naszym drugim marszu, również nieudanym, 17 października, nazwaliśmy to Marszem Młodości. To była sobota, w te dni zazwyczaj odbywały się marsze żeńskie. Kobiety spotkały się bardzo daleko od naszego miejsca zbiórki.
Miałam wrażenie, że wszyscy siłowicy świata przyjechali, by nas złapać, bo było ich tak dużo. Przybyłam wtedy wcześniej, sprawdzałam podwórka obok. To był koszmar. 10 minut przed akcją, a nikt nie dotarł jeszcze na miejsce. 10 minut po akcji – zabrali wszystkich, którzy przyszli: uczestników, dziennikarzy. Na początku udało mi się uciec. Potem staliśmy z kolegami obok sklepu i właśnie myśleliśmy, że to po prostu koniec protestu. Wówczas z tyłu podjechał do nas busik. Cała nasza trójka znalazła się w środku.
W areszcie przy ulicy Akrescina było normalnie, jeżeli można to tak określić. Przesłuchiwano mnie, ponieważ jestem aktywistką. Miałam dobrą taktykę, której się trzymałam do końca: nie wierz, nie bój się i nie proś. Oni próbowali nakłonić mnie do rozmowy, mówili, że inni im opowiedzieli wszystko o tym, jak aktywna jestem na studiach. Powiedziałam, że tak, zgadza się, bo na pierwszym roku chciałam założyć klub dyskusyjny, ale władze uczelni mi nie pozwoliły.
Dziewczyny, które siedziały ze mną w celi, codziennie się zmieniały. Każda z nich po kolei wychodziła, na jej miejsce przychodziła nowa, a ja zostawałam. To było dziwne.
Uważasz, że to położyło kres protestom studenckim? Dlaczego skończyły się w tamtym momencie? Twój uniwersytet był akurat jednym z tych, które trzymały się do ostatka, jeżeli chodzi o protest.
Moim zdaniem do końca staraliśmy się być wierni hasłu przyświecającemu białoruskiej rewolucji: „Wychodzimy codziennie”. Ważne było, żeby te wyjścia odbywały się offline. Wymyślaliśmy różne rzeczy.
Później, podobnie jak w całym kraju, lęk stał się początkiem końca. Nie ma różnicy między studentem czy robotnikiem, bo atmosfera zastraszania roznosi się szybko. Osobiście uważam, że w zeszłym roku zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Nie zastanawialiśmy się nad żadnymi działaniami radykalnymi, które zresztą byłoby głupio zaczynać.
Do tego jeszcze doszły zatrzymania kolegów z ZBS.
Doszło do nich 12 listopada. Przypomnę, że 17 listopada to Dzień Studenta, co oczywiście oznaczało, że ZBS będzie coś robił. Może dlatego siłowicy wybrali 12 listopada. Sporo zatrzymań było również wcześniej, ale później dużo się zmieniło. Koniec listopada był bierny dla całego kraju.
Kiedy zdecydowałaś się wyjechać z Białorusi?
Właściwie nie zdecydowałam o tym. Po prostu nie miałam wyjścia. 12 listopada, już po aresztowaniach, byłam na uniwersytecie. Podczas przerwy w zajęciach czytałam wiadomości, że moja najlepsza koleżanka Ksienija Syramałot została zatrzymana, a w jej mieszkaniu odbywa się rewizja. Potem dowiedzieliśmy się, że namierzono ją za pomocą geolokacji z budynku KGB. Pomyślałam, że powrót do domu nie będzie najlepszym pomysłem, i dobrze zrobiłam. Pojechałam do babci, ale tylko na chwilę. Poszłam do jej sąsiadki. Kiedy u niej byłam, u babci robiono rewizję, bo milicja, która mnie śledziła, widziała, jak weszłam do budynku. Mogli zatrzymać mnie na uniwersytecie, po drodze do babci, ale byli pewni, że będę siedzieć u niej w mieszkaniu.
Ukrywając się w mieszkaniu, nie mogłam korzystać ze swoich urządzeń. Babcia cudem zostawiła mi telefon. Przez niego skontaktowałam się z kolegami i wspólnie stwierdziliśmy, że muszę wyjechać. Powiedziałam, że za dwa dni pojadę do Orszy, ale w rzeczywistości wsiadłam do samochodu kolegi mojego kolegi, który dowiózł mnie do granicy ukraińskiej. Prosiłam, żeby w wiadomościach nie podawać, że miałam rewizję, chciałam bowiem wyjechać niepostrzeżenie, ale i tak ostatecznie przekroczyłam białoruską granicę oficjalnie. Piechotą doszłam do posterunku straży granicznej. Przez trzy godziny sprawdzali mój plecaczek. Potem dali do podpisania papierek o wykonanej kontroli z informacją, że znaleziono u mnie 100 euro, i tyle. To była formalność. Wypuścili mnie i dotarłam do granicy ukraińskiej. U nich miałam jakiś problem z ubezpieczeniem, ale na miejscu ogarnęłam sprawę i autostopem dojechałam do Boryspola.
Mieszkałam w Ukrainie pół roku, bo tyle mogłam tam przebywać bez zezwolenia na pobyt. Później przyjechałam do Polski, ponieważ miałam wizę, którą wyrobiłam jeszcze w październiku. Niedługo jej ważność się skończy i nie wiem, co wówczas zrobię.
Co czułaś podczas ucieczki?
Jestem taką osobą, która w sytuacjach krytycznych potrafi wyłączyć emocje. Wydaje mi się, że nic wtedy nie czułam. Niepokoiło mnie tylko to, że trzeciego dnia milicja znowu przyjechała do klatki bloku, w którym mieszka moja babcia. W nocy świecili w okna reflektorami samochodu. To mnie męczyło, ale nie panikowałam. Szybko myślałam i podejmowałam decyzje.
Kiedy weszłam do strefy neutralnej między Białorusią i Ukrainą, powietrze było już mniej duszne, łatwiej się oddychało. Potem nadszedł czas na refleksję.
Byłam zmęczona, dlatego pojechałam na białoruskie przejście graniczne, a nie przeszłam nielegalnie. Nie miałam sił szukać ścieżek przez las, martwić się, że jak zatrzymają, to już koniec.
Od marca jesteś w Polsce. Czym się zajmujesz?
Jeszcze zimą znalazłam posadę w radiu, pracowałam jako dziennikarka. Właśnie się zwalniam, bo zaraz zacznie się rok akademicki i wyjeżdżam do innego miasta. Jednocześnie wciąż działam w ZBS. Prowadzimy kampanię prawną na rzecz pomocy studentom, którzy zostali uznani za więźniów politycznych. Podkreślmy, że to nie tylko 12 osób, które zatrzymano w „sprawie studentów”, lecz także ok. 40 studentów być może niezwiązanych z protestami uniwersyteckimi, ale również aresztowanych. Zbieramy pieniądze, piszemy listy.
Zajmujemy się też współpracą z organizacjami międzynarodowymi, które szukają „chrzestnych” dla uwięzionych studentów. Udzielamy pomocy ludziom, którzy w Białorusi wciąż znajdują się w niebezpieczeństwie, pomagamy ich ewakuować i znaleźć mieszkanie na start.
Razem z czeskim uniwersytetem prowadziliśmy działania zmierzające do zerwania współpracy z białoruskimi uczelniami wyższymi. Jest strona internetowa, na której można znaleźć informacje o europejskich uczelniach, które nadal współdziałają z białoruskimi. Pisaliśmy do nich. Nie każda nam odpowiedziała, ale niektóre po cichu zerwały współpracę. Podobnie jak w każdej branży, nie wszystko można zrobić jednocześnie, ale prace się toczą.
Pomagamy prawnie młodym ludziom, którzy się do nas zwracają. Mamy chat-bota „Studencka Pomoc”. Ludzie wysyłają nam pytania np. o to, jak należy się zachować w kontakcie z organami MSW i władzami uniwersytetów.
Prowadzimy konta w mediach społecznościowych, tłumaczymy nasze wpisy na język angielski. Ogólnie mamy sporo pracy. Mamy jeszcze chat-bota w Telegramie, w którym zebraliśmy wszystkie informacje o studentach więźniach politycznych. Wystarczy kliknąć przycisk, czy jesteście w Białorusi, czy poza nią, a bot wyjaśni, jak można pomóc.
Z jakimi problemami spotykają się białoruscy studenci w Polsce?
To są banalne sprawy. Na szczęście jest tu program Kalinowskiego, który wspiera studentów finansowo. Jak zwykle, kłopoty dotyczą miejsc na studiach i akademików. Odnośnie do języka, to jest dużo kursów polskiego, często darmowych. Jeżeli chodzi o konflikty z Polakami, to takich nigdy nie było.
„Sprawa studentów”. Czemu akurat ci ludzie zostali zatrzymani, a później oskarżeni?
Byłoby prościej zapytać siłowików. Nie zawsze rozumiemy logikę ich działań. To chyba akcja pod tytułem „nie obchodzi nas, kogo zgarniamy, chcemy tylko pokazać, że w dowolnym momencie możemy zabrać parę lat waszej młodości”.
Widziałam cię, kiedy podczas spotkania poetyckiego w lipcu w Warszawie czytałaś wiersze Ksienii Syramałot, które ta pisze w więzieniu. W jaki sposób wygląda komunikacja z więźniami?
À propos wierszy, dodam, że dzięki nim można prześledzić, jak zmienia się nastrój Ksenii za kratami.
Sama piszę listy, ale nie dostaję odpowiedzi. Listy dochodzą najczęściej do rodziny lub obcych ludzi, którzy wspierają więźniów.
Minął rok od wybuchu protestów. Co czujesz z tego powodu?
Dla mnie osobiście jeszcze nie minął, więc dopiero się do tego przygotowuję. 1 września będę się akurat przeprowadzać. Dużo rzeczy się zmieniło. Rok temu nie potrafiłam sobie wyobrazić, że będzie siedziała na emigracji i po prostu nie będę mogła wrócić do domu. Trudno sobie poradzić z tą świadomością. Wiedzieliśmy, że możemy zostać uwięzieni, ale jest wielka różnica między myśleniem o tym a faktycznymi wydarzeniami.
Trudno mi robić jakieś podsumowania, bo ogólnie mam poczucie klęski i nie wierzę, że na emigracji można zmienić państwo.
Co było dla ciebie najmocniejszym wydarzeniem w tym roku?
Protesty na uniwersytecie. Wydawało się, że moi koledzy z roku oraz inni ludzie z uczelni będą gotowi wziąć odpowiedzialność, a nie czekać, aż ktoś zacznie. Smutno mi, kiedy obserwuję, co zostało po nas, już starszym pokoleniu. Na razie niewiele widać.
Podczas protestów czuliśmy się wolni, niemal fizycznie dotykaliśmy wolności. Dlatego mieliśmy dużo sił, mogliśmy pracować non stop. To wszystko szybko minęło.
Wcześniej jeżeli inni nie wychodzili, wychodziłam sama. Teraz jestem na emigracji i nie mogę tak zrobić. Ale ważne, żeby temat więźniów politycznych nie zniknął, a ich listy wybrzmiewały w przestrzeni publicznej.
[Ksienija Syramałot ma profil na Instagramie. Profil innej studentki, Kasi Budźko, prowadzi jej koleżanka, która anonimowo odpowiedziała na nasze pytania].
Jak narodził się pomysł stworzenia na Instagramie konta osoby uwięzionej?
Wpadliśmy na niego, gdy tylko dostaliśmy pierwszy list od Kasi. Kilka listów później sama Kasia o to poprosiła. Całą koncepcję omówiliśmy z jej krewnymi i postanowiliśmy, że to może być ciekawe dla ludzi – historie z izolatki.
Skąd czerpiecie informacje?
Większość rysunków dostaję ja, niektóre – krewni Kasi. Czasem ludzie dzielą się z nami listami od niej.
W ogóle bardzo dużo osób pisze w wiadomościach słowa wsparcia, proponują pomoc. Wszystkie stories spotykają się z odzewem, a pod postami pojawiają się pozytywne komentarze.
Na ile szokujące były dla ciebie zatrzymanie Kasi i cały proces ws. studentów?
Każdy zdawał sobie sprawę, że to może się zdarzyć, ale kiedy to się już dzieje, zawsze jest to nieoczekiwane i zaskakujące. Nie mieliśmy nadziei na ułaskawienie lub uwolnienie, więc wyroki nas nie zaskoczyły, ale mimo wszystko było nam przykro i żal. Ponieważ proces trwał bardzo długo, dopiero po pół roku od zatrzymania mogliśmy zobaczyć „oskarżonych” po raz pierwszy.