Sprzedaż grupy medialnej Doğan, największego tureckiego koncernu medialnego, wielu ludziom niegdyś zaangażowanym w sprawy tamtejszych gazet i telewizji dała poczucie tzw. schadenfreude. Stare pryki, tacy jak my, zwykle mówią: „To koniec pewnej epoki”, jednak w przypływach szczerości przyznają, że nie była ona doskonała. Mnie przykładowo trudno o nostalgię wobec wydarzeń sprzed ok. 20 lat, gdy moja żona wygrała w sądzie sprawę z jedną z największych gazet, „Hürriyet”, która nazwała ją złodziejką.
Niemal na pewno oskarżenie to padło na rozkaz tureckiego wywiadu, poirytowanego moją działalnością dla CNN. Chodziło o to, aby zachęcić nas do spakowania walizek i wyjazdu z kraju. Dopiero po czasie zrozumiałem, że pomimo iż grupa medialna Doğan była rządzona przez przypadkowych ludzi, byli to – jak powiedziałyby tureckie media – „nasi przypadkowi ludzie”. Teraz możemy za nimi zatęsknić.
Wciąż nie wiemy, kto dokładnie został przymuszony do sprzedaży grupy i wchodzących w jej skład popularnych tytułów, takich jak tabloid „Posta” i sportowy dziennik „Fanatik”, czy stacji telewizyjnych, takich jak Kanal D i CNN Türk. Nie mamy też pojęcia, w jaki sposób przekonano grupę Demirören, czyli rywala grupy medialnej Doğan, aby sięgnęła do kieszeni po aż 1,1 mld dol. (wliczając obecne długi grupy Doğan), by zakupić spółkę, która prawdopodobnie będzie przynosić straty (w ciągu 12 lat gazeta „Hürriyet” straciła 75% swojej wartości).
Wiemy jednak, a przynajmniej mamy mocne przypuszczenia, że grupa Demirören tak naprawdę nie przepada za posiadaniem gazet w swoim portfolio. Można to wywnioskować z rozmowy z 2014 r. pomiędzy ówczesnym premierem Turcji Recepem Tayyipem Erdoğanem a Erdoğanem Demirörenem, wiekowym przywódcą firmy.
W konwersacji, która wyciekła i została umieszczona w serwisie YouTube, Demirören wysłuchuje reprymendy na temat artykułu opublikowanego w gazecie „Milliyet” (kupionej przez niego w 2011 r. również od grupy Doğan). Tekst był krytyczny wobec rządu. W ujawnionym nagraniu Demirören mówi płaczliwym głosem, że „nie ma pojęcia, jakim cudem w ogóle wplątał się w ten biznes”. Niewiele później gazeta „Milliyet” zwolniła swojego czołowego redaktora Hasana Cemala za to, że publicznie bronił decyzji o wydrukowaniu rzeczonego artykułu.
Przecież uderzanie w rząd należy do zadań gazet. A przynajmniej kiedyś należało. Prawie na pewno wiemy jednak, dlaczego doszło do sprzedaży grupy Doğan. W Turcji niedługo odbędą się wybory prezydenckie i parlamentarne. Wydaje się, że rządowi zależy na tym, aby media prezentowały jedynie zaakceptowaną wersję wydarzeń.
Metody tureckich władz nie należą do wyrafinowanych – 3 maja, gdy obchodziliśmy Światowy Dzień Wolności Prasy, ok. 175 dziennikarzy w Turcji znajdowało się za kratkami. Tylko w zeszłym tygodniu sądy skazały kilkanaście osób pracujących dla głównej opozycyjnej gazety, „Cumhuriyet”, na podstawie irracjonalnego zarzutu „wspomagania organizacji terrorystycznej bez członkostwa w niej”. Wysokość wyroków wahała się od 2,5 do aż 7,5 roku więzienia. Za kratki trafili m.in. redaktor naczelny Murat Sabuncu oraz bezkompromisowy reporter Ahmet Şık. Jedynym powodem do optymizmu jest fakt, że skazani zostali zwolnieni z więzienia i czekają na apelację.
Publikacje grupy Doğan, pomimo narzuconej przez rząd ścisłej medialnej kontroli, były nieco trudniejsze do ograniczania niż w przypadku innych redakcji. Owszem, groźba nałożenia w 2009 r. przez organy podatkowe kary w wysokości 3,3 mld dol. (czyli w wysokości ówczesnej wartości spółki) nieco stłumiła dysydencki zapał grupy. Zasadniczo jednak firma rozumiała, kiedy należy być krytycznym wobec rządu, a kiedy mu przytakiwać. Wiedziała również, że aby uzyskać przychylność władzy, raz na jakiś czas trzeba pokazać pazur – ciągła uległość nie była opłacalna z komercyjnego punktu widzenia.
Gdybym miał opisać różnicę między czasami grupy Doğan a dzisiejszymi realiami, powiedziałbym, że:
1. Po zakupie gazety „Milliyet” Aydın Doğan z właściciela franczyzy salonów samochodowych stał się jednym z największych potentatów w Turcji.
2. Nawet jeśli publikacje grupy nosiły niekiedy ślady płatnej protekcji, jej pracownicy byli świadomi, że czasem trzeba zademonstrować swoje wpływy.
3. Grupa Doğan, niczym przekupny policjant, wiedziała, że raz na jakiś czas powinna egzekwować przepisy.
Dla porównania: nowe pokolenie właścicieli tureckich mediów nie kupuje ich po to, aby wywierać presję na rządzących czy wykorzystywać pozycję mediów w jakiejś sprawie. Nie musi. Bycie właścicielem gazety lub stacji telewizyjnej jest formą podatku nałożonego przez rząd w zamian za okazanie przychylności w prowadzeniu biznesu w zupełnie innej branży. Media w Turcji są niczym towar sprzedawany w sklepie poniżej kosztów po to, aby można było zarobić na innych produktach. Media kupuje się, by zaspokoić oczekiwania władzy. To wystarczy, aby doprowadzić człowieka do łez.