Na warszawskim Mokotowie, akurat w tej części, która powszechnie jest znana jako Mordor, naprzeciw wielkiego centrum handlowego, za szkołą, znajduje się pewien budynek, a w nim lokal z rzeczami za darmo.
To magazyn fundacji Żyvi, kiedyś inicjatywy Partyzanki, która powstała na początku jesieni 2020 r. Był to czas, gdy do Polski zaczęli przyjeżdżać uchodźcy polityczni z Białorusi. „Obecnie od poniedziałku do piątku przez to miejsce przewija się do 500 uchodźców, głównie z Ukrainy” – mówi Lena, wiceprezeska fundacji Żyvi i jedna z założycielek inicjatywy.
Lena przebywa w Polsce od 2016 r., kiedy to przyjechała na studia. Ogólnie wiele osób z inicjatywy Partyzanki mieszkało tu już wcześniej z różnych powodów.
„Przed 2020 r. diaspora nie istniała. Większość Białorusinów znała tylko paru innych rodaków, a obracała się głównie wśród Polaków i Ukraińców. W czasie protestów zaczęli się szukać i poznawać. Żartujemy teraz z kolegą Saszą, że zrobiliśmy tournée po Polsce. Jeździliśmy na wydarzenia, w których udział brali Białorusini. Szukaliśmy osób do inicjatywy. Potem zaczęli dołączać ludzie z zagranicy, bo tam też formowała się diaspora. To jest moja perspektywa, nie słyszałam, żeby gdzie indziej coś podobnego miało miejsce”.
Partyzanki zaczynały od pomocy w załatwianiu różnych spraw, które na pierwszy rzut oka mogą się wydawać banalne, ale dla osoby w obcym kraju bywają problematyczne, jak np. znalezienie mieszkania na kwarantannę (wtedy jeszcze obowiązywała 10-dniowa kwarantanna po przyjeździe z zagranicy). Poza tym wolontariusze kupowali i zawozili jedzenie takim właśnie ludziom, pomagali w wyrabianiu kart w banku czy poszukiwaniu szkół i przedszkoli dla dzieci.
Jeden z pierwszych sukcesów, jakie osiągnęła inicjatywa, to uchwalenie przez polski Sejm ustawy pozwalającej na pracę osobom mającym wizy humanitarne. Wolontariusze zdołali poinformować polityków, że Białorusini, którzy właśnie wtedy zaczęli przyjeżdżać do Polski, nie chcą siedzieć w obozach dla uchodźców, ale normalnie pracować, zarabiać i komfortowo żyć.
„Żartobliwie nazywamy obszary naszej pomocy ministerstwami. Freeshop jest ministerstwem przemysłu lekkiego. Ministerstwo sponsoringu zajmuje się współpracą z innymi fundacjami. Ministerstwo języka z kolei to ogromna liczba wykładowców, którzy pomagają w kwestiach językowych i szukają lektorów polskiego. Ministerstwo sprawiedliwości – pomoc prawna i konsultacje. Działa też kanał Partyzanki na Telegramie, bo zgłasza się do nas bardzo dużo ludzi”.
Obecnie fundacja liczy 12 stałych koordynatorów we Freeshopie. Do tego dochodzi mnóstwo wolontariuszy w Polsce i za granicą. Wszyscy pracują bezpłatnie. Również zarząd fundacji nie dostaje wynagrodzenia. Z czego żyją? Ktoś ma oszczędności, ktoś inny pracuje dorywczo. Jak mówi Lena, ostatnio zaczęli starać się o granty, żeby rozwiązać problem z wynagrodzeniami. Ale jeszcze żadnego nie otrzymali.
Dlatego w grudniu 2021 r. inicjatywa przekształciła się w fundację Żyvi. Jak wyjaśnia Lena, wybrali taką nazwę, bo chcą, żeby Białorusini, którzy tu przyjeżdżają, nie tylko przeżywali, lecz także żyli.
„Kiedy człowiek staje przed wyborem: kupić obuwie i ubrania czy zapłacić za mieszkanie, dzięki nam to pierwsze ma już zapewnione. Gdy jako tako się ogarnie, to zaczyna zabierać z Freeshopu inne rzeczy, np. laptopy, hulajnogi. Mieliśmy rolki, dopiero niedawno ludzie je wzięli. Teraz mamy sporo śpiworów i materacy, które wyślemy do Ukrainy”.
Wolontariusze organizują również pomóc dla białoruskiego batalionu im. Kalinowskiego, który walczy po stronie ukraińskiej. Pomagają też innym ochotnikom, którzy się do nich zgłaszają.
„Dostajemy nawet zapytania o pomoc humanitarną od Sił Zbrojnych Ukrainy. Ale nie możemy dla nich niczego kupić, bo nie mamy pieniędzy, tylko to, co ludzie przyniosą. A jeden walczący musi mieć przynajmniej dwie opaski uciskowe, najlepiej zaś cztery – po jednej na każdą kończynę. Dobrze, że diaspory także pomagają.
W ogóle Białorusini dobrze się organizują od początku wojny. Gdy ukraińskie organizacje nie wiedziały, co robić, my mieliśmy już to gorzkie doświadczenie i natychmiast zaczęliśmy pracę. Pomagaliśmy ukraińskim organizacjom w rejestracji i dzieliliśmy się z nimi naszą wiedzą”.
Lena koordynuje prace inicjatywy Freeshop, to dzięki niej magazyn funkcjonuje na pełnych obrotach
Od początku wojny w Ukrainie przez drzwi Freeshopu przeszło ponad 6 tys. osób.
Sam magazyn jest podzielony na trzy strefy: jedzenie, środki higieniczne, ubrania. Poza tym są też pokój z pudłami do sortowania oraz biuro zarządu. Do działu z ubraniami przychodzący mają swobodny dostęp, jedzenie i środki higieniczne natomiast każdy może otrzymać tylko raz ze względu na wielkie zapotrzebowanie. Dlatego na początku wojny został wprowadzony system rejestracji osób ubiegających się o pomoc, bo ich liczba zwiększyła się kilkukrotnie. Każdy, kto przychodzi do Freeshopu, rejestruje się na wejściu i dostaje karteczkę, na której zaznacza rodzaj odebranej pomocy. Wszystko jest zabezpieczone, a cała dokumentacja – prowadzona offline.
Jak najlepiej pomagać, gdy fundacja ma braki?
„Każda pomoc ma znaczenie” – mówi Lena. – Jedna osoba może przywieźć kilogram cukru, a inna już trochę więcej. Paleta z podstawowymi produktami to maksimum na jeden dzień. Dzisiaj nie ma jedzenia, więc kolejka jest mniejsza, ale ostatnie trzy dni cały czas było tutaj ze 20 osób.
Gdy czegoś nie mamy, ogłaszamy to w mediach społecznościowych. Można to zobaczyć w magazynie higienicznym: wydaje się pełny, ale to głównie pampersy i papier toaletowy, szczoteczki i pasty do zębów. Szampony i żele pod prysznic szybko się kończą. Proszek do prania i płyny do naczyń to już w ogóle. Można również wysyłać nam przelewy, wówczas prosimy zaznaczać w tytule, na jakie cele te środki mają pójść”.
Kolejna ważna zasada: Żyvi pomaga wszystkim, którzy przyjechali teraz z Ukrainy, bez względu na narodowość.
„Każdy człowiek, który stał się ofiarą wojny, może się zwrócić do nas o pomoc. Przed wojną pomagaliśmy głównie Białorusinom, ale zgłaszali się również inni ludzie z obozów dla uchodźców. Nie zadajemy pytań. Kiedy ktoś potrzebuje pomocy – udzielamy mu jej. Ludzie z Ukrainy przyjeżdżają tak samo straumatyzowani jak ci, którzy w 2020 r. przyjeżdżali z «pokojowej» Białorusi. W pierwszych tygodniach wojny miałam flashbacki z sierpnia 2020 r.”.
Lena dodaje, że Białorusini wciąż przyjeżdżają. Np. tuż przed wojną pojawiła się kobieta z dzieckiem, które przeżyło traumę, bo do ich mieszkania weszła milicja. Kobieta została pobita na oczach swojego dziecka. Udało się im otrzymać pomoc medyczną dla córki. I jak najszybciej wyjechały z Białorusi.
„Historie są te same, tylko media mniej już to nagłaśniają. To brzmi brutalnie, ale ludzi się przyzwyczajają do takich informacji. To samo jest teraz z wojną. Widać to nawet na przykładzie pomocy: przez pierwsze dni ludzie przywozili więcej darów, teraz już prosimy tylko o konkretne rzeczy. Cały czas mamy zapotrzebowanie na żywność i środki higieniczne. Ciągle musimy szukać i prosić”.
Julia koordynuje strefę ze środkami higieny. Jest w Polsce od półtora roku. W Grodnie przewodniczyła komitetowi strajkowemu w Grodnoprombudzie, za co później była torturowana w gabinetach funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa. W Warszawie ukończyła kursy manicure i marzy, by w przyszłości otworzyć swój salon. Jej syn chodzi do szkoły, nie wierzy już w powrót do ojczyzny. Julia ma na koncie 10 wszczętych przeciwko niej postępowań karnych.
„Żartowałyśmy z koleżanką, która będzie miała więcej. Skąd to się bierze? Wyszłam na akcję, nazwałam śmiecia śmieciem i dostałam «karne» za zniewagę. Mam jeszcze zarzut «ekstremizmu» za wzywanie do strajku. Za jego organizację dostałam «zdradę ojczyzny». No a dalej to już szczegóły za jakieś posty na Instagramie. Nie powiadamiają o tych sprawach. Kiedyś podczas rozmowy z moim adwokatem mówili, że mogę wrócić, bo jestem tylko «świadkinią». A potem przychodzą do moich krewnych albo wzywają kolegów na przesłuchania, bo nagle jestem «podejrzaną». Ile jeszcze będę miała tych «karnych»? Robią ze mnie potwora.
To wpływa na moich krewnych. Proponowałam im pomoc w wyjeździe, ale woleli pozostać w tym obozie koncentracyjnym. Nasze relacje się rozluźniły. Teraz już tylko raz na jakiś czas piszą, że przeze mnie znowu byli przesłuchiwani.
Ci, którzy wywierali na mnie presję, nie mogą mnie zostawić w spokoju. W byłej pracy opowiadają, że na kolanach błagałam, żeby pozwolili mi wrócić. Zabolało, kiedy po rozpoczęciu tych postępowań w prołukaszenkowskich mediach zaczęli mnie nazywać «prostytutką». Ale teraz mnie to śmieszy. Cały czas dostaję jakieś groźby, ale już nie zwracam uwagi na tych ludzi. Mam tylko jednego sędzię”.
Julia wyjechała z synem do Polski, nie mając tu żadnych znajomych. Ale dzięki koleżance z Białorusi udało się jej na początek dostać do sanatorium, oferującego miejsca Białorusinom, którzy stali się ofiarą przemocy w wyniku protestów. Na miejscu Julia przeszła rehabilitację, bo po wrześniowym marszu w Grodnie miała złamane żebra i upadła na plecy, które już wcześniej były operowane.
Tam poznała innych Białorusinów, poza tym do ośrodka przyjeżdżali wolontariusze, którzy udzielali niezbędnych informacji. Już po przeprowadzce do Warszawy Julia zaczęła przychodzić na akcję Białorusinów i poznawać innych ludzi. We Freeshopie jest od roku.
„Na początku przychodziłam tu często. Gdy opadła pierwsza fala ludzi, postanowiłam skierować swoją energię gdzie indziej, bo mam jej za dużo. W magazynie nie prowadzisz walki, tylko pomagasz ludziom. Chciałam walki, więc wkręciłam się w organizację akcji ulicznych i innych inicjatyw. Ale kiedy zaczęła się wojna, wiedziałam, że tu będę potrzebna. Do Ukrainy bym nie pojechała, bo obiecałam to synowi. Dlatego przyjechałam tutaj pomóc dziewczynom. Myślałam, że spędzę tu jeden dzień, a potem będę robić swoje. Kiedy jednak to zobaczyłam, zrozumiałam, że wpadłam. I tak zostałam, bo mam już pewne obowiązki i zadania.
Praca magazynu polega na tym, że sam musisz znaleźć sobie zadanie i ponosić za nie odpowiedzialność. Trafiłam tu, bo wiem np., jak dobrać pampersy dla dzieci. I tak tutaj zostałam.
Jestem jak akumulator. Niby zdycham, ale po nocy mam już nowe siły, bo to nowy dzień. Nie mogę myśleć o tym, że czuję się źle, chociaż było nie najlepiej, bo moi krewni zginęli w Czernihowie. Dusza mi pęka. Tu każdy opowiada swoją historię, przepuszczasz je przez siebie, płaczesz razem z innymi. Ale później wracam do swojego dziecka, kota, pracy, którą wykonuję wieczorami. Wróciłam też do Boga”.
W tym momencie wchodzi młoda dziewczyna po odbiór, ale ponieważ skończyły się środki, Julia zaleca jej śledzić informacje i przyjść w następnym tygodniu, żeby nie marnować kartki pomocowej.
Julia jest uchodźczynią polityczną od 2020 roku. We Freeshopie jest od roku.
W głównej sali z ubraniami cała ściana jest wyklejona rysunkami dzieci na temat wojny.
„Proszę zobaczyć. To rysunki dzieci, które tu przychodziły. Z całej Ukrainy: od Kramatorska do Lwowa.
Jestem emerytowanym dziennikarzem. Kiedyś pomagałem ludziom słowem, teraz – działaniami”.
To mówi starszy pan, który też jest wolontariuszem we Freeshopie. W tym akurat momencie pilnuje porządku na sali z ubraniami, gdzie ludzi mogą sobie spokojnie wybrać pasujące im rzeczy.
Inny wolontariusz, Wołodzia, jest „podwójnym” uchodźcą. Przyjechał do Warszawy miesiąc temu. Wcześniej mieszkał w Kijowie, dokąd uciekł z Białorusi, gdzie grozi mu więzienie.
„Znasz w Mińsku zalew w Czyżoucy? Tam jest plaża Żara. Bardzo fajne miejsce zrobiłem, ale zarząd miasta mi je odebrał, bo byłem na każdym proteście. Dwa razy trafiłem za kratki. Pierwszy raz na osiem dni, drugi – na dwa, ale najgorsze”.
Żeby dostać się do Ukrainy, Wołodzia przepłynął rzekę między Rosją a Ukrainą. To było w czerwcu, więc nie było zimno. Wyszedł w strefie neutralnej, toteż bez problemu dostał stempel w paszporcie i ruszył do Kijowa. Przez następne pół roku budował swoje życie od nowa. Zdążył otworzyć biznes i kupić mieszkanie w Buczy, pod miastem. Aż 24 lutego pierwsza rakieta uderzyła w serwis naprawy pojazdów, który założył w Wyszogrodzie, a następna w blok, w którym miał mieszkanie.
„Natychmiast zacząłem działać. Wywoziłem Białorusinów do Lwowa, zanim Rosjanie zniszczyli mosty. Później z koleżanką byliśmy wolontariuszami na granicy, gdzie ludzie czekali po trzy dni na przejście. Nie wiem, czemu Ukraińcy nie wpuszczali szybciej. Miałem z półtora tysiąca dolarów, koleżanka swoje, więc kupowaliśmy wodę i jedzenie dla ludzi. Potem, po 10 dniach, pojawiły się zorganizowane grupy wolontariuszy. Ale zanim to się stało, ludzie na granicy tracili przytomność, żyli w samochodach. My też. Raz przenocowaliśmy we Lwowie”.
Wołodzia zrozumiał, że z białoruskim paszportem nie udzieli porządnej pomocy na miejscu, dlatego postanowił wyjechać do Polski. A dokładnie: poszedł razem z innymi uchodźcami. Zanim dotarli do granicy, pieszo pokonali 37 km.
„Był z nami mężczyzna, który poprosił, żebym odprowadził kobietę z dzieckiem. Mieli dwa plecaki, ja nic. Było jeszcze dwóch Białorusinów z walizkami. Dzieciaka czasem niosłem na rękach. Dookoła walały się rzeczy osobiste, bo ludzie po drodze rzucali wszystko, żeby łatwiej było dojść. Jakieś walizki, powerbanki. Nawet samochody z kluczami w stacyjce”.
Według Wołodzi bliżej granicy polsko-ukraińskiej wolontariusze rozdzielali ludzi do dwóch kolejek. Ukraińcy do prawej, a pozostali do lewej. Ta druga prawie się nie ruszała. Stał na przejściu Medyka–Szegine w 70-osobowej grupie blisko dobę. Mówi, że wolontariusze zachowywali się chamsko wobec niebiałych uchodźców. Wołodzia chciał już wracać do Kijowa, gdy następnego dnia pozwolono im przejść bliżej granicy o 5 km.
„Szedłem boso, bo stopy mi spuchły i nie mieściły się w butach. Kiedy już trafiliśmy na granicę, stało tam bardzo dużo ludzi, głównie niebiałych. Ta kolejka była piekłem w porównaniu z rakietami. Bez snu, bez wody i jedzenia. Zaproponowałem strażnikom, że założę oddział wolontariacki, który zapewni spokój i ruch. Nasza trójka Białorusinów, kilku Izraelczyków, paru ludzi z Azji Środkowej i kilku czarnoskórych. Powiedzieli, że jeśli pomożemy, to przepuszczą nas dalej. Nigdy w życiu tyle się nie biłem. Chłopaki mocno walczyli, żeby przebić się bez kolejki. Po trzech dniach powiedzieliśmy pogranicznikom, że już jest porządek, ale u nich właśnie zmieniła się warta. Kolejka się z nas śmiała. Poprosiłem pogranicznika, żeby zastrzelił mnie na miejscu. Popatrzył na mnie i powiedział, że jeśli zbierzemy się w ciągu minuty, to nas przepuści. I tak ok. 2 w nocy zobaczyłem tysiące ludzi, którzy ogrzewali się przy ogniskach w Polsce”.
Wołodzia uciekł z Białorusi do Ukrainy w 2021 roku z powodów politycznych. W początku marca 2022 miał uciekać znowu z powodu wojny.
Od samego przyjazdu do Warszawy Wołodzia jest wolontariuszem we Freeshopie. Dojechała do niego rodzina z Mińska. Pięcioro ludzi wynajmuje kawalerkę, dlatego czasem Wołodzia nocuje w magazynie. Jedyny problem, z którym się spotkali w Polsce, dotyczył wyrobienia PESEL-u. Na Stadionie Narodowym wolontariuszka odmówiła pomocy, mówiąc, że są ze „spokojnej” Białorusi. Następnie urzędnik wyjaśnił, dlaczego nie mogą wyrobić PESEL-u w tym miejscu.
Poprawki dotyczące legalizacji pobytu Białorusinów, którzy przyjechali z Ukrainy po 24 lutego, zostały wprowadzone na początku kwietnia. Jedna z nich przewiduje możliwość wydawania wiz humanitarnych na terytorium Polski. Po wygaśnięciu wizy humanitarnej dla obywateli Białorusi zostanie utworzony nowy rodzaj tymczasowego zezwolenia na pobyt na trzy lata. Od stycznia 2023 r. posiadacze takich zezwoleń będą mogli uzyskać polski dokument podróży cudzoziemca, który da im prawo do swobodnego poruszania się po strefie Schengen i przekraczania zewnętrznych granic UE.
Wołodzia przed wprowadzeniem poprawek miał dowody prześladowania, dlatego złożył wniosek o ochronę międzynarodową. Jeśli dostanie pozytywną decyzję, będzie mógł jeździć do Ukrainy z pomocą humanitarną.
„Widziałem, co tam się dzieje, widziałem sąsiadów, widziałem, jak rodzice poderwali się na minie, a obok stały ich dzieci. Chcę uczestniczyć w odbudowie Kijowa, kiedy to się skończy. To niesamowity kraj z niezwykłymi ludźmi. A «wąsaty» zniszczył Białoruś, dlatego teraz jesteśmy wolontariuszami, bo chcemy się zrehabilitować”.
Wołodzia pokazuje nagrania przelatujących helikopterów, które zrobił w Wyszogrodzie. Mówi, że czasem boi się dzwonić do sąsiadów.
„Prosiliśmy Zełeńskiego o pomoc w 2020 r., zabrakło nam dnia, żeby milicja się poddała, a tej wojny by nie było. Mówiliśmy w Ukrainie, że przyjdzie front z północy, że na granicy stoją rosyjskie wojska. Gdyby Ukraińcy przynajmniej przestali kupować białoruskie towary, wojny by nie było.
Z chęcią wrócę i do Białorusi. Swego czasu zrobiłem wszystko, by moja dzielnica była zadbana. Chcę, żeby było cywilizowanie, po europejsku. A w ostatnich dwóch latach przeżyłem tyle przygód, że do śmierci mi wystarczy.
Najpierw dostałem ten słynny artykuł 23.34, potem dodali mi 342. z Kodeksu karnego. Zatrzymali mnie 1 listopada, tuż po zmianie ministra. Po tym marszu co drugi zatrzymany dostał zarzuty z tego artykułu. Później rozpoznali mnie na zdjęciach, dodali więc 369. artykuł. Potem, po przejściu granicy, nie pojawiłem się na przesłuchaniu komisji śledczej, i jeszcze jakiś dodali.
Na posterunku milicji nagrali ze mną film «pokutniczy», który puścili później w telewizji państwowej. W więzieniu miałem COVID-19. Potem spędziłem kilka tygodni w szpitalu. Ojciec zmarł, kiedy byłem już w Ukrainie, nie zdążyliśmy się pożegnać. Miałem wyrobić kartę stałego pobytu w Kijowie, ale zaczęła się wojna. Chciałem zostać ochotnikiem, nie mam jednak już tyle zdrowia”.
„Mamy tę przestrzeń za darmo od miasta do maja. Nie wiemy, co będziemy robić później. W ogóle założyliśmy fundację tylko po to, żeby móc podpisać umowę na wynajem tego lokalu.
Zmieniliśmy już kilka placówek. W tej jesteśmy od września i chcemy, żeby to miejsce zostało z nami dłużej, bo wielu ludzi już nas z nim kojarzy” – mówi Lena.
„Często się zdarza, że ludzie przychodzą, a potem się dziwią, że jesteśmy Białorusinami. Nie afiszujemy się z tym, ale w rozmowie jakoś samo wychodzi. Raz przyjechał Siarhiej z żywnością, ma naklejki na samochodzie, dlatego jedna dziewczyna patrzy na nas z zaskoczeniem i pyta: «To wy jesteście Białorusinami?». Mówimy, że tu wszyscy są Białorusinami. «Kuuuurczę». To był dla niej szok poznawczy. Zmieszała się, ale potem powiedziała, że jest w szoku, że możemy takiej pomocy udzielić. Zdarzały się jednak negatywne reakcje związane z tym wszystkim, co Ukraińcy przeżyli. Zawsze wyjaśniamy, że Białoruś sama jest okupowana, i to nie jest nasz wybór. Mówimy, że jesteśmy przeciwko Łukaszence, że jemu może przyjść do głowy cokolwiek. Dostawaliśmy już odpowiedzi, że to nasz wewnętrzny konflikt.
Częściej jednak ludzie zmieniają zdanie. Musimy pamiętać, że oni przeżyli traumę, dlatego wszystko spokojnie wyjaśniamy. Czasem ludzi nie są gotowi słuchać, bo prościej znaleźć winnego obok. Ludzie są ludźmi, więc nie winię ich za to.
Wielu ludzi też nie wie, co się u nas dzieje. «Tak, coś słyszeliśmy o 2020», no i zaczynamy opowiadać. Najlepsza historia: nie chcecie do aresztu za biało-czerwone-białe skarpetki? Opowiadamy o tych wszystkich masakrach, i okazuje się, że oni o tym nie wiedzieli. Potem już żegnamy się słowami «Żywie Biełaruś» i «Sława Ukraini».
Te doświadczenia mocno zjednoczyły Białorusinów i Ukraińców. Znam ludzi w Białorusi, którzy bardzo niepokoją się o Ukraińców. Ale niestety, tak bardzo nas przestraszyli, że mało jest tych, którzy mogą coś zrobić. To Korea Północna 2.0. Ale ci, którzy znajdują się za granicą, są przeciwko wojnie. Nie czytam wiadomości, bo mogę wypaść z pracy. Najważniejsze informacje docierają do mnie przez ludzi. Ale innym chcę powiedzieć, żeby do każdej wiadomości podchodzili krytycznie. Możecie nawet mi nie ufać i mnie krytykować. Ważne, by analizować informacje i podchodzić z dystansem do tego, co mówią w telewizji.
Wykonujemy ogromną pracę, przez którą pokazujemy, jacy jesteśmy. Zdarza się, że mamy zły humor, ale jesteśmy ludźmi. Częściej mamy dobry nastrój, bo wiemy, że robimy to, co jest teraz potrzebne”.