PL | EN

„Czerwonego człowieka” już nie ma: 30 lat niepodległości Białorusi

25 sierpnia 1991 r. Rada Najwyższa BSRR ogłosiła niepodległość Republiki Białorusi. Tego dnia parlament nadał deklaracji o suwerenności państwowej status prawa konstytucyjnego. Co ciekawe, Alaksandr Łukaszenka, wtedy jeszcze deputowany, demonstracyjnie odmówił głosowania podczas posiedzenia Rady. W momencie, kiedy poczuł, że wszystko zmierza w kierunku ogłoszenia niepodległości, oświadczył, że nie chce być „współsprawcą zbrodni”.

W ramach projektu poświęconego rocznicy rozpadu ZSRR rozmawiamy ze znanymi działaczami politycznymi lub kulturalnymi niepodległych krajów postsowieckich o przełomie lat 80. i 90. oraz o tym, jak się zmieniły te państwa przez ostatnie 30 lat. 

Naszym pierwszym rozmówcą jest białoruski pisarz i tłumacz Alhierd Bacharewicz.

Alhierd Bacharewicz. Zdjęcie: Julia Cimafiejewa

W jaki sposób dowiedział się pan, że ZSRR już nie ma?

W 1991 r. miałem 16 lat. Z telewizji dowiedziałem się o podpisaniu porozumienia białowieskiego. Nie pamiętam już dokładnie, gdzie wtedy byłem i czym się zajmowałem, ale nie zapomniałem swojej radości z tego powodu. Było to dominujące uczucie. Rozpad Związku Radzieckiego wydawał się czymś absolutnie logicznym, czekaliśmy na to. 

Kilka lat temu napisałem książkę „Moje lata 90.”, w której opisuję ten czas. Przytoczyłem w niej np. historię, którą dobrze pamiętam. To był wrzesień 1991 r., kilka miesięcy przed końcem Imperium Sowieckiego. Chodziłem do szkoły z biało-czerwono-białym znaczkiem. Na zajęciach z przygotowania wojskowego nauczyciel, który był białorusofobem, oburzył się i zaczął opowiadać, że pod tą flagą polizeie podczas drugiej wojny światowej palili wioski i zabijali ludzi. Moi koledzy z klasy odpowiedzieli mu, że ta flaga wisi nad Domem Rządu i jest już uznawana za oficjalną. Ten nauczyciel przegrał z duchem czasu, a dla nas to było wielkie moralne zwycięstwo.

Jako uczeń byłem zaangażowany politycznie. Pisałem w swoim dzienniku „Śmierć Imperium Sowieckiemu” i inne hasła. Nikt mnie za to nie karał, bo sami nauczyciele byli pogubieni w sytuacji. W ogóle dorośli nie wiedzieli, co robić, ale wyczuwali, że ZSRR czeka krach. Nie było żadnych konsekwencji za używanie białoruskiej symboliki i języka. 

1991 rok. Zdjęcie z archiwum rodzinnego

Czy pana rówieśnicy też byli tak zaangażowani? 

Powiedziałbym, że zaangażowani byli wszyscy. I młodzi, i starzy śledzili wiadomości polityczne. Pod tym względem dzisiejsi Białorusini są podobni do tych, którzy żyli w ostatnich latach istnienia ZSRR. Oczywiście większość pasywnie obserwowała rozwój wydarzeń i była gotowa przyjąć każdy scenariusz. Ale moimi kolegami były chłopaki, które dużo czytały, zajmowały się sztuką. Dla nas opowiedzenie się po stronie sił antysowieckich było czymś naturalnym. 

Jakie nastroje panowały wtedy wśród dorosłych w pana otoczeniu? Czy wy, młodzi, rozumieliście ich reakcje na wydarzenia?

Pamiętam, że wszyscy, w tym moi rodzice, prowadzili sporo dyskusji i sporów politycznych. W latach 1990–1991 nikt się nie bał. W tym sensie w ostatnich latach istnienia ZSRR na jego terenach ludzie cieszyli się większą wolnością niż w Republice Białorusi w 2021 r. 

Moja matka była członkinią partii komunistycznej, ale ojciec – nie. Wspierał zmiany, interesował się polityką i sympatyzował z Białoruskim Frontem Ludowym, który wtedy był w Radzie Najwyższej [parlament białoruski w latach 1991–1996 – przyp. red.]. Matka się bała, że jej świat rozpadnie się na jej oczach. Do ostatniego momentu nie oddała legitymacji partyjnej. Jej światopogląd się zmienił z czasem. Kiedy pisałem kontynuację „Moich lat 90.”, książkę pod tytułem „Chłopiec i śnieg”, o moim sowieckim dzieciństwie, dużo pytałem rodziców o te czasy i nastroje. Np. jak zareagowali na rozpad ZSRR. Powiedzieli szczerze, że go nie chcieli. 

Na ile rozpad ZSRR był czymś zaskakującym po poprzedzających go wydarzeniach, takich jak sierpniowy pucz czy przyjęcie deklaracji o niepodległości Białorusi? 

Wtedy mieliśmy poczucie, że te wydarzenia są jak kula śniegowa. Nikt za nimi nie nadążał. Ludziom zostawało tylko czytać o tym, rozmawiać i obserwować. Ale czuliśmy, że to już agonia. 

Wtedy, w sierpniu 1991 r., po raz pierwszy wyszedłem na protest. Dowiedziałem się o tym, co zrobił Państwowy Komitet ds. Sytuacji Nadzwyczajnej, i wsiadłem do autobusu, który z dzielnicy Szabany jechał do centrum Mińska. Przybyło tam bardzo wielu ludzi. Byli twardzi. Krzyczeliśmy i protestowaliśmy. Stał też stolik, przy którym można było wstąpić do BFL. Podszedłem tam i zapytałem, czy uczniowie również mogą. Powiedzieli, że w takim czasie mogą i wszystkim się taka możliwość należy. Gdy wróciłem do domu i powiedziałem o tym rodzicom, ojciec się zaśmiał, a matka zbladła. Bardzo się bała. 

Czym wtedy był Białoruski Front Ludowy? Jako jedyny ruch przeciwstawiał się Komunistycznej Partii Białorusi?

W tym czasie tak. Do organizacji należeli przedstawiciele różnych grup, BFL jednoczył wokół siebie nawet byłych komunistów. Rozpowszechniał idee niepodległości, walki z komunizmem. Nie było wówczas mowy o prawicy czy lewicy. Wtedy wszystko było bardziej szczere i prostsze. Działalność BFL w swoich pierwszych latach była bardzo efektowna. W krótkim czasie masa ludzi dołączyła do ruchu i go wspierała.

To w ogóle był okres wielkiego idealizmu. Wtedy miało się poczucie, że naprawdę zaczęło się odrodzenie narodowe. Myślę, że BFL odegrał tu wielką rolę, bo ludzie oprócz polityki zaczęli mówić też o kulturze, języku i symbolach narodowych. Nie uznawano tego za sprawy drugorzędne, które można zostawić na później. 

KPB – Komunistyczna Partia Białorusi, sierpień 1991. Zdjęcie z archiwum vytoki.net
Protest w Mińsku, sierpień 1991. Zdjęcie z archiwum vytoki.net

Co pierwsze rzuciło się w oczy, jeśli chodzi o zmiany? Co było inne? Jak różniło się życie w niezależnym państwie od tego przed upadkiem ZSRR?

Myślę, że Mińsk, w którym wtedy mieszkałem, nieporadnie wchodził w rolę stolicy niezależnego europejskiego państwa. Na początku mało co mu się udawało. 

W oczy rzucało mi się to, że w Mińsku pojawiało się coraz więcej obcokrajowców z Zachodu. To było bardzo ciekawe, bo nie byliśmy przyzwyczajeni do słyszenia języków obcych na ulicach ani do widoku zagranicznych twarzy. 

Pojawiało się coraz więcej towarów z zagranicy. Importowane papierosy, czekolada, prezerwatywy. Na ulicach jeździło coraz więcej sprowadzanych z innych państw samochodów. To zmieniało wizerunek miasta.

Warto wspomnieć o plastikowych reklamówkach, chodzenie z nimi po mieście było modne. Pisałem o tym w powieści „Psy Europy”. U mnie też było ich kilka. Pamiętam, jak je myliśmy, dbaliśmy o nie i traktowaliśmy je jak prawdziwe torby. To była droga i ważna rzecz w gospodarstwie domowym. Wybierałem, jaką reklamówkę wziąć do szkoły czy na uniwersytet. Była reklamówka odświętna i na co dzień, na trampki czy książki. Te rysunki lub napisy w łacińskim alfabecie miały duże znaczenie na poziomie codzienności. 

Skoro mowa o kulturze, wtedy zainteresowanie dziennikarstwem i czasopismami osiągnęło apogeum. Słowa „pisarz” i „dziennikarz” brzmiały dumnie. Panował pluralizm poglądów. Mniej więcej siedem lat później do Białorusi ostatecznie wkroczył internet. Trudno sobie wyobrazić, jak wielką wagę przywiązywano do literatury, publicystyki. Ludzie wykupywali książki błyskawicznie. Teraz to wszystko leży na działkach. Może ich dzieci, kiedy nie mają czym się zająć lub telefon im się rozładuje, biorą je do ręki i czytają. 

Wielkim zainteresowaniem wciąż cieszyła się historia ZSRR, oczywiście, ciekawiły represje stalinowskie lub Chruszczow oraz historia nomenklatury. No i historia Białorusi zaczęła się otwierać przed ludźmi. To był ważny temat, zwłaszcza w rozmowach inteligencji. Poruszano go w pociągach podmiejskich czy autobusach. Nieraz byłem świadkiem, jak ludzie dyskutowali o Wielkim Księstwie Litewskim czy Białoruskiej Republice Ludowej. To była absolutna nowość.

Z jaką muzyką kojarzą się panu te czasy? 

Boję się, że w kwestii muzyki popularnej mogę coś pomylić, bo pod koniec lat 80. byłem już zwolennikiem rocka. Pamiętam Łaskowyj Maj i Modern Talking, który już się chyba rozpadł, tak jak Związek Radziecki. Słuchałem muzyki rockowej, zwłaszcza białoruskiej. Byłem wielkim fanem zespołu Mroja, miałem nawet płytę, którą kupiłem przed rozpadem ZSRR, ojciec oddał mi wtedy stary odtwarzacz. Z białoruskich grup słuchałem jeszcze Ulis. 

No i dużo rosyjskiego rocka, najwięcej Kina, Alisy, Czajfu. Odkryłem ukraińską muzykę, która na mnie wpłynęła. Kiedy w 1989 r. zobaczyłem w telewizji zespół Wopli Widoplasowa, zacząłem się zastanawiać, czemu nie gramy punku i postpunku po białorusku. Dlatego założyłem własny zespół. 

Alhierd Bacharewicz i zespoł „Prawakacyja”, połowa lat 90. Zdjęcie z archiwum bohatera

Czyli Maja ziamla” Mroi i Pieriemien” zespołu Kino były w tym czasie szczególnie ważne?

Tak, te piosenki w roku rozpadu ZSRR miały już po kilka lat, ale znałem je na pamięć i słuchałem, choć nie codziennie. Obok nich wymieniłbym też piosenkę grupy Ulis „Kiedy Imperium zniknie” i cały pierwszy album „Czużanica”. Oczywiście Kino było zespołem numer jeden. No i Akwarium, który graliśmy na gitarach w klatkach schodowych. Pamiętam, jak fałszywie śpiewaliśmy te wersy:

Полковник Васин приехал на фронт

Со своей молодой женой….

Этот поезд в огне,

И нам не на что больше жать…

Mówi się o biedzie początku lat 90., ale czy był to zarazem szczęśliwy czas?

Dla mnie absolutnie, podobnie jak dla moich przyjaciół. To był okres wielkiej wolności, kiedy władza była zdezorientowana i szła na wiele ustępstw, sama nie wiedziała, jaki kierunek obrać. Dla dorosłych to był trudny moment, bo musieli jakoś wyżywić rodziny. Pamiętam, że mój ojciec budził się bardzo wcześnie, by cokolwiek zarobić. Był inżynierem, ale wraz z rozpadem ZSRR zakład, w którym pracował, został zamknięty, więc musiał działać, aby utrzymać dwóch synów i naszą matkę, która całe życie pracowała w strukturach państwowych, w domu kultury, i zarabiała bardzo mało. 

Jako nastolatek nie uważałem dobrobytu za coś ważnego. Tym bardziej że byłem muzykiem rockowym, interesowałem się książkami i muzyką. Nie obchodziły mnie drogie ubrania, zwracałem uwagę tylko na te dziwne, dzięki którym mogłem wykreować swój wizerunek punka. Pamiętam, jak pojawiły się sklepy second-hand, zacząłem do nich chodzić w 1992 r. 

Czy nastrój zaczął się pogarszać wraz z dojściem Łukaszenki do władzy? Czy to było coś, czego nie dało się uniknąć?

Te najbardziej wolne i szczęśliwe lata mojej młodości przypadły akurat na krótki okres między rozpadem ZSRR a zdobyciem władzy przez Łukaszenkę. Przez kilka lat miało się poczucie, że dookoła są jakieś ciemne moce, które się schowały. Kontaktowałem się z twórczą inteligencją, kpiliśmy z tych sowków, szowinistów rosyjskich. Wydawało się, że powrót do tego, co było, jest niemożliwy, a ci ludzie są reliktem przeszłości. Niby są blisko, ale nigdy już nie zwyciężą. 

Naturalnie przekonanie, że naród przyjął zmiany, że ludzie mają inne wartości wartości, było złudzeniem. Tak naprawdę proces dopiero się zaczynał. Byliśmy młodzi i myśleliśmy, że zmiany zachodzą szybko. 

Wydaje mi się, że Łukaszenka wykorzystał początek transformacji tożsamości narodowej. Wtedy nie było zbyt późno, żeby zagrać na nostalgii, wykorzystać dezorientację ludzi. Kiedy starsze pokolenie wybierało Łukaszenkę, głosowało za sowok [obraźliwe określenie ZSRR, sowieckiego człowieka i sowieckiej rzeczywistości w ogóle – przyp. red.]. Nie chodziło o nową Łukaszenkowską ideologię, tylko o przeszłość, oto, co już przeszliśmy. Naturalnie to była katastrofa. Nie mogliśmy z kolegami uwierzyć, że starsi są tak głupi. Cofnęli nas do ZSRR.

Czuliście, że was zdradzili?

Tak. Ale teraz mam 46 lat i zaczynam rozumieć, że ci ludzie nie mogli tak po prostu szybko przyjąć zmian. Człowiek z wiekiem robi się jednak trochę konserwatywny, boi się nowego. To leży w ludzkiej naturze. 

Witold Gombrowicz, jeden z moich ulubionych pisarzy, powiedział, że nawet w tych procesach społeczno-politycznych, rewolucjach, globalnych zmianach cały konflikt toczy się między młodością a starością. To prowokacyjne stwierdzenie, bo nawet te wielkie, straszne ideologie XX stulecia, komunizm i nazizm, wpadają do kategorii walki młodości i starości. Teraz nie czuję nienawiści do tych ludzi. To jest historia, ale swojej wściekłości nie zapomnę. 

Co się zmieniło, kiedy Łukaszenka doszedł do władzy, np. w białoruskiej kulturze, która akurat zaczęła się rozwijać?

Wydaje mi się, że w literaturze, kulturze od razu pojawił się rozłam. Nowa władza dała twórcom do zrozumienia, że dla niej ważna jest lojalność polityczna. Dlatego wszyscy, którzy zajmowali się sztuką i kulturą, musieli dokonać wyboru: albo zachować lojalność wobec maszyny propagandy, albo walczyć o swoją twórczość, nie korzystając z państwowego wsparcia. 

Na początku rządów Łukaszenki władza jeszcze nie ingerowała w kulturę. Zabrali się do tego pod koniec lat 90. Najpierw Łukaszenka musiał się zająć swoimi oponentami, działacze kultury mogli więc jeszcze w miarę swobodnie występować. Na początku lat „zerowych” państwo pozbyło się niepożądanych elementów z czasopism kulturalnych, telewizji, zaczął się rozłam w Związku Pisarzy. 

Może byłem młodą osobą, ale nie przeszło mi przez myśl, żeby współpracować z tą władzą i prosić ją o wsparcie. W latach 1994–1995 wszyscy stanęli przed wyborem i stoją przed nim do dziś. Jeżeli chcesz się zajmować sztuką lub literaturą, musisz wybierać, po której stronie jesteś. Każda próba zostania poza polityką czy wybrania trzeciej strony kończy się porażką. 

Protest w Mińsku, sierpnień 2020

Czy ma pan znajomych, którzy zdecydowali się na lojalność?

Tak, ale nie będę ich wymieniać. W latach 90. to byli moi przyjaciele. Jeden został politologiem, słyszałem, że jest komentatorem w telewizji państwowej. Są ci, którzy poszli pracować do różnych wydziałów kultury i ideologii z myślą, że lepiej próbować zmieniać coś od środka, niż nie robić nic. To też mi się wydaje wielką iluzją, to przekonanie, że ten system można zmienić w taki sposób. 

W marcu 2020 r. mówił pan, że nie ma sensu szukać idei narodowej. Czy zmienił pan zdanie po protestach 2020 r.?

To była seria rozmów z intelektualistami w stacji Euroradio. Kiedy nadeszła moja kolej, powiedziałem, że jest już za późno na szukanie idei narodowej. XX stulecie to nie czas, kiedy coś takiego jest potrzebne. O tym trzeba było myśleć wcześniej, wtedy mogłoby to pomóc. Teraz przed ludzkością stoją inne wyzwania. Poszukiwanie idei narodowej sprawia wrażenie czegoś archaicznego na tle podróży kosmicznych, sztucznej inteligencji czy globalizacji. 

Powiedziałem to jednak, zanim zaczęła się białoruska rewolucja. Często słyszę pytanie, czy zmieniłem zdanie. Nie zmieniłem, po prostu w 2020 r. historia w końcu wkroczyła do Białorusi, która przez długi czas myślała, że będzie mogła przeczekać bieg wydarzeń na uboczu dziejów europejskich i światowych. To straszna tragedia, kiedy kraj staje się sceną, na której rozgrywają się wydarzenia historyczne. W pewnym momencie Łukaszenka pomyślał chyba, że historii można zakazać i uznać ją za ekstremistyczną, że państwo poradzi sobie bez niej. W końcu zapłacą za to wszyscy, nie tylko władza i dyktatura. Też próbowaliśmy się schować i przeczekać coś, czego nie dało się uniknąć. 

W tym programie sformułowałem jednak swoją ideę narodową, dziennikarze mnie do tego zmusili. Znalazłem podstawy, na których można by ją zbudować. Po pierwsze, wolność, do której przywiązanie musimy w sobie pielęgnować od małego. Wiem, że to zbyt płynne, szerokie pojęcie, ale uważam, że ta wartość musi być priorytetem. Bo postawienie na pierwszym miejscu ekonomii lub czegoś innego osłabia w nas naturalną potrzebę wolności. Kiedy dzieci w przedszkolu nie rozumieją jej znaczenia, kiedy uczniowie boją się tego słowa, bo nie wiedzą, co ono oznacza, kiedy nie potrafią napisać eseju na ten temat, to znak, że świadomość słabnie, człowiek nie zna swoich praw i nie wie, że za to trzeba walczyć. 

Po drugie, język białoruski, bo nadszedł groźny moment w historii kraju, kiedy możemy stracić niepodległość, wolność. Białoruski pozwala stawić opór. Tych, którzy mają własny język, bardzo trudno zasymilować. Gdyby po rozpadzie ZSRR ludzie myśleli o języku, może ostatnie 30 lat wyglądałoby inaczej. 

2020 rok. Zdjęcie: Julia Cimafiejewa

Czy można powiedzieć, że obecnie w Białorusi również trwa konflikt pokoleń, tyle że tym razem po jednej stronie mamy przedstawicieli postsowieckiej rzeczywistości z Łukaszenką na czele, a po drugiej – młodsze pokolenie, które ma wizję nowej Białorusi? Czy  można to porównać do początku lat 90.? 

Myślę, że można. To naprawdę jest konflikt dawnego i nowego. Starsze pokolenie nie chce uznać, że straciło związek z rzeczywistością i musi ustąpić oraz przysłuchiwać się młodym ludziom. 

Wcześniej dużo dyskutowaliśmy o „czerwonym człowieku” Swiatłany Aleksijewicz. Wtedy mówiłem jeszcze, że moim zdaniem taki człowiek umiera i faktycznie, już go nie ma. Nie musimy cały czas umieszczać Białorusi w tym postsowieckim kontekście, bo kraj się zmienił i ludzie się zmienili. Jak można rozmawiać w kontekście „czerwonego człowieka” o młodych Białorusinach, którzy podróżują po świecie, są otwarci, rozmawiają w wielu językach i mają cudowną edukację? Jak możemy mówić, że są „czerwonymi ludźmi”? Jak możemy twierdzić, że Białorusini wciąż pasują do takiego schematu? 

Z czasem skorygowałem swoje poglądy na tę kwestię. Obecnie myślę, że od początku lat „zerowych” Białoruś zaczęła opuszczać postsowiecką przestrzeń, przestała być częścią postsowieckiej historii. Jedną nogą jest tam, a drugą już w nowej epoce. Problem polega na tym, że nie może zrobić tego kroku, jest sztucznie utrzymywana w tym stanie. 

Przez kogo?

Władzę, bez wątpienia. System państwowy, ta dyktatura, robi to na przekór historii. To nie jest ani śmieszne, ani straszne. Jestem ciekaw, na jakiej podstawie ludzie sądzą, że są silniejsi od historii, cywilizacji i kultury, że za pomocą terroru mogą powstrzymać zmiany, bo mają broń i OMON. Jeżeli jakiś bóg to słyszy, pewnie się śmieje. 

Czyli Białoruś już nie jest państwem „czerwonych ludzi”? 

Białoruś pozostaje między Wschodem a Zachodem, ale nasza ścieżka musi zmierzać wyłącznie na Zachód. Myślę, że Białoruś, jako projekt polityczny i kulturowy, jako idea, zawsze znajdowała się w konflikcie. To dla nas naturalne. Pora porzucić wieczny opór i w końcu wybrać swoją drogą, która może prowadzić jedynie na Zachód. Bo Białoruś to Europa. Jesteśmy związani z Europą tysiącami nici, a teraz właśnie odbywa się redefinicja pojęć, która mnie strasznie złości, ponieważ stawia ona znak równości między UE a Europą. 

Białoruś to Europa, ale inna. Wracamy do Europy, nie prosimy o przyjęcie, to wielki powrót na miejsce, które do nas należy, z którego nas gwałtownie wyrzucono 200 lat temu. Co najważniejsze, jeżeli nie wybierzemy szlaku na Zachód, droga na Wschód będzie oznaczać koniec Białorusi. Cokolwiek by mówili obrońcy trzeciej drogi i dyktatury, we współczesnym świecie to rozwiązanie się nie sprawdzi. Świat się rozwija w taki sposób, że nie można pozostać dumnym kawałkiem ziemi pośrodku planety, który nie dokonuje żadnych wyborów. W tym sensie, podobnie jak pod koniec lat 80., znowu się zastanawiałem, czym jest Europa. Od tej pory jestem gorącym zwolennikiem drogi na Zachód.   

Z jaką muzyką kojarzą się panu lata 20002010? 

W latach „zerowych” jakoś wypadłem z obiegu. Słuchałem znowu Nowaje Nieba, NRM, Ulis. Wydaje mi się, że w tym okresie byli jeszcze znani i popularni w Białorusi. Te zespoły wciąż docierały do Białorusinów i słuchano ich chętnie. 

Jako starzejący się człowiek coraz rzadziej słucham nowej muzyki, a coraz częściej odtwarzam stare kawałki. Kiedy wróciłem z Hamburga do Mińska w 2013 r., w ogóle mało wiedziałem o białoruskiej muzyce. Wtedy Julia [Cimafiejewa, białoruska poetka, żona rozmówcy – przyp. red.] zapoznała mnie z muzykami z zespołu Tonqixod. Bardzo mi się spodobała ta grupa. Uważam ją za najciekawsze zjawisko ostatnich lat w muzyce białoruskiej. Ich piosenka „Nasypać góry” może być hymnem Białorusi ostatniej dekady.


Projekt dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Fundacji Solidarności Międzynarodowej ani Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

Więcej informacji: ArtykułyBiałoruś

W Arizonie, między Nogales a Sasabe, migranci mogą znaleźć schronienia po przekroczeniu granicy do Stanów Zjednoczonych. Schroniska te są prowadzone przez różne grupy i organizacje non-profit, które wspierają migrantów w stanie. Jeden z tych obozów, znany jako „Stary Obóz”, jest jednym z pierwszych utworzonych w tym rejonie.