31-letni robotnik Siarhiej Dyleuski pojawił się na białoruskiej scenie politycznej w sierpniu 2020 r. W tym samym czasie został członkiem Rady Koordynacyjnej. Po miesiącu spędzonym w areszcie był jedyną osoba z prezydium RK pozostającą na wolności w Białorusi, ale wkrótce szybko opuścił kraj, żeby w dalszym ciągu swobodnie zajmować się aktywnością obywatelską. Obecnie mieszka w Warszawie i jest jednym z liderów ruchu robotniczego Białorusi oraz szefem komitetu strajkowego Mińskiej Fabryki Traktorów (MFT).
Jak trafiłeś do Polski?
Przyjechałem 12 października 2020 r. po tym, jak w Białorusi „życzliwi” poinformowali, że wszczęto wobec mnie postępowanie karne. Następnego dnia już byłem poszukiwany, zabrałem więc plecak i pojechałem do Polski.
Na samej granicy przez półtorej godziny przetrzymywano mnie w specjalnym gabinecie. Jak zrozumiałem, nie wiedzieli, co ze mną robić. Wysłano po mnie grupę sił zadaniowych z Mińska, ale potem coś się zmieniło, prawdopodobnie ktoś „z góry” zadzwonił i polecił mnie wypuścić.
24 sierpnia zatrzymano mnie razem z Wołhą Kawalkową [członkini prezydium Rady Koordynacyjnej, obecnie również znajduje się w Warszawie – przyp. red.]. O ile wiem, to funkcjonariusze KGB wywieźli ją na granicę na początku września. Mnie nikt nie proponował wyjazdu, zresztą i tak bym się nie zgodził, bo, szczerze mówiąc, wierzyłem w siłę sprzeciwu. Spędziłem miesiąc w areszcie, a po wyjściu nadal zajmowałem się aktywnością protestacyjną.
Ponieważ pracowałem jeszcze na etacie, miałem do załatwienia dużo spraw papierkowych. Kierownictwo fabryki chciało, żebym podpisał wypowiedzenie dobrowolnie, ale nie zamierzałem tego robić. Do tego długo czekałem na zaświadczenie o tym, że przez miesiąc byłem uwięziony. Gdy w końcu je dostałem, nikt nie chciał go przyjąć, bo minął już termin, w którym mogłem je dostarczyć. W fabryce chcieli moją nieobecność uznać za nieusprawiedliwioną. Zajmując się papierami, przepracowałem w MFT jeszcze miesiąc, aż w końcu znaleziono inny powód, by mnie zwolnić.
Kiedy uświadomiłeś sobie, że w kraju „coś jest nie tak”?
Wiem o tym już od 15 lat, bo pochodzę z rodziny robotniczej, która jest bardzo daleko od tzw. klasy średniej. Przekonałem się na własnej skórze, że w tym kraju taka klasa nie istnieje. Są bogaci, którzy znajdują się blisko Łukaszenki, i są biedni, którzy żyją od pensji do pensji. Moja rodzina należała do tych drugich.
Już od dziecka zarabiałem, żeby móc utrzymać siebie i bliskich. Z powodu przepisów nie mogłem jednak robić tego legalnie. Taki paradoks: chciałem pracować, ale nie mogłem. Do tego dokłada się brak równości społecznej, kiedy jedziesz po mieście i milicja zamyka drogę, żeby przepuścić jedną osobę. Junta cały czas podkreślała swoją wyższość nad zwykłymi ludźmi.
Masz białoruskie motywy wytatuowane na ręce. Kiedy je zrobiłeś?
Pogoń zrobiłem jeszcze w 2018 r.. Ale ornament zacząłem robić, gdy wyszedłem z więzienia; niestety, nie został dokończony, bo wyjechałem.
Jak w Białorusi reagowano na taki tatuaż?
A nijak. Najśmieszniejsze jest to, że kiedyś zatrzymała mnie drogówka, milicjant z ciekawością patrzył na rękę. Nawet zapytał, czy w Mińsku się mnie o to nie czepiają. Ale za co? To zawsze było, jest i będzie symbolem narodowym. To podstawa naszej historii i kultury.
Jak stałeś się jednym z liderów ruchu protestacyjnego w Białorusi?
Nigdy nie uważałem siebie za opozycjonistę, chociaż brałem udział w protestach w 2010 r. Potem, w 2015 r., nic się działo i się poddałem. Ale wiosną 2020 r. wszyscy złapali nowy oddech, nie byłem wyjątkiem. Zaczęło się od zatrzymania Siarhieja Cichanouskiego [29 maja 2020 r. – przyp. red.], pierwszych protestów, zbiórek podpisów. Wtedy zobaczyłem jedność naszego narodu. Tak się to rozkręciło. A jeśli chodzi o to, że zostałem liderem – uważam, że zdecydował o tym naród.
Co się działo 12–13 sierpnia w MFT?
Pojawiły się relacje w internecie i ludzie po prostu przestali pracować. Wszyscy byli w szoku i gapili się w telefony, oglądali te zdjęcia, filmiki itp. Tego strajku nikt nie ogłosił, ludzie sami zatrzymali pracę w zakładach. W MFT robotnicy zebrali się w swoich oddziałach i poszli do kierownictwa.
Na pierwszym spotkaniu koledzy na kolanie pisali manifesty, że fabryka traktorów rozpoczyna strajk, który będzie trwał do momentu spełnienia trzech warunków:
- Łukaszenka musi ogłosić, że odchodzi.
- Przemoc na ulicach musi zostać całkowicie powstrzymana.
- Wszyscy więźniowie polityczni muszą wyjść na wolność.
14 sierpnia wszystko zaczęło nabierać rozpędu. Do MFT przyjechał nawet premier Białorusi Raman Hałouczenka, ale nie chcieliśmy go słuchać i wyszliśmy na ulicę.
Dlaczego ten ruch się zatrzymał?
Ludzie nie byli do tego przygotowani, choćby fizycznie. Kiedy wychodziłem na strajk, liczyłem, że moi koledzy, moja brygada złożona z 12 osób, pójdą razem ze mną. Ale okazało się, że nie bało się tylko dwóch, ja i inny kolega. Reszta czekała, co będzie dalej. A nas wsadzono do aresztu.
Jak wygląda praca w białoruskim zakładzie państwowym?
Z moich obserwacji wynika, że w fabryce traktorów samo państwo stosuje dwie podstawowe zasady, które prowadzą do zrujnowania każdego przedsięwzięcia. Pierwsza to znane z czasów radzieckich „pięciolatki”. MFT wciąż planuje produkcję na pięć lat. U nas przemysł dzieli się na seryjny i małoseryjny. Ten drugi to produkcja 5–10 traktorów, które przypominają współczesne maszyny, miesięcznie. Są one droższe od traktorów np. marki Jensen, ale gorszej jakości i mniej komfortowe w obsłudze. Podstawową produkcję stanowią traktory, które wypuszcza się od 1976 r. Ich wygląd trochę się zmienia, ale to wciąż ten sam belarus-82. W tym czasie wspomniany Jensen wprowadza w swoich traktorach zmiany, np. ich maszyny mogą być obsługiwane przez GPS, a operator może w tym czasie spokojnie oglądać kreskówki. W XXI w. traktor zrobi wszystko sam.
Druga zasada, która zabija przemysł, to obciążenie zakładów państwowych innymi zakładami. Na przykład MFT odpowiada za ok. siedmiu kołchozów. Fabryka ma obowiązek o nie dbać, chociaż nie są potrzebne. Bo „wąsatemu” trzeba pokazać, że ten kołchoz zaczął wychodzić na plus. Fabryka bierze odpowiedzialność za to, że kołchoz, który przynosi straty, stanie się dochodowy. Nieważne, jak to osiągnie.
Tak jest też w innych gałęziach przemysłu. MFT ma „córkę” – Mińską Fabrykę Łożysk, która od lat się sypie. Przed kryzysem w 2008 r. jako zwykły operator warsztatu dostawałem ok. 1500 dol. miesięcznie. To było dobre. Ale podczas kryzysu było ciężko, spółki zaczęły tracić. Państwo zdecydowało się obciążyć ich długami MFT, która przynosiła dochód. I te spółki pociągnęły ją za sobą na dno.
Obecnie te problemy tylko się zaostrzają. Sytuacja ekonomiczna i warunki pracy się pogarszają, jednocześnie junta na tyle zastraszyła ludzi, że ci się z tym godzą, ale tylko do momentu, aż będzie bardzo źle.
Czym zajmowałeś się przed zwolnieniem?
Byłem termistą, czyli specjalistą obróbki termicznej metalu.
A teraz?
Zajmuję się wolontariatem, pomocą robotnikom i przygotowaniem do ogólnopaństwowego strajku.
Możesz o tym opowiedzieć?
W ramach wolontariatu pomagamy Białorusinom w Polsce, którzy, jak ja kiedyś, znaleźli się w trudnej sytuacji i byli zmuszeni opuścić kraj. Dla takich osób, które nie mają dokąd pójść, otworzyliśmy razem z fundacją Humanosh schronisko w Warszawie. Ludzie mogą tam przebywać do czasu znalezienia mieszkania i ogarnięcia papierów.
Moja żona zajmuje się pomocą humanitarną, pracuje w magazynie. Pomaga nam białoruska diaspora z całego świata. Na przykład dzisiaj dostaliśmy cały busik od diaspory z Francji. Znalazły się w nim nie tylko ubrania czy obuwie, lecz także naczynia i meble. Bo ludzie, którzy uciekają, niczego nie mają.
Organizujemy również paczki żywnościowe. Podkreślam, że to nie jest pomoc finansowa. Z własnego doświadczenie wiem, że na początku emigracji było mi obojętne, czy dostanę pieniądze, czy koszyk z jedzeniem na tydzień, żeby nakarmić rodzinę.
Do tego mamy prawników, którzy pomagają złożyć dokumenty potrzebne do wniosku o wizę czy status uchodźcy. Ja też tego doświadczyłem, bo nie wiedziałem, jak wygląda procedura uzyskania wizy. Nigdy wcześniej nie byłem za granicą (no, tylko w Rosji).
Co jeszcze robisz?
Działam w Białoruskim Zjednoczeniu Robotników. To organizacja, która została stworzona jako nieformalny związek zawodowy. Czyli jej podstawowym celem jest obrona ekonomicznych i zawodowych praw oraz wolności robotników. Możemy udzielać pomocy, nawet będąc poza granicami Białorusi. Pomagamy białoruskim robotnikom w Polsce i innych krajach UE, np. tym, którzy zostali oszukani.
Głównie są to konsultacje prawne. Na przykład: w Białorusi zwolniono robotnika. On zwraca się do nas. Prawnicy zajmują się jego pytaniem, zbierają dowody na to, że został on zwolniony bezprawnie, zwracamy się do białoruskiego sądu, w tym czasie kierujemy również listy do Międzynarodowego Stowarzyszenia Pracowników i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.
Póki ten proces trwa, człowiek musi za coś żyć. Dlatego będziemy rejestrować naszą organizację jako związek zawodowy w Europie. De iure w Polsce, ale rejestracja będzie w Międzynarodowym Stowarzyszeniu Pracowników. Dzięki temu zaczniemy działać oficjalnie, robotnicy będą mogli wstąpić do naszej organizacji, a my skuteczniej im pomożemy.
Wykonujemy pracę, którą tak naprawdę powinien wykonywać Białoruski Związek Zawodowy. Do nas może się zwrócić każdy robotnik, nawet gdy opowiada się za Łukaszenką. Każdy może wypełnić ankietę, na podstawie której będziemy mogli skierować go do prawnika od prawa pracy, prawnika od prawa międzynarodowego albo prawnika karnisty, w zależności od problemu, z którym boryka się dana osoba.
Skąd macie taką bazę prawników?
To są wolontariusze. W Białorusi już ponad 100 prawników pozbawiono licencji z powodów politycznych. Tacy ludzie przyjeżdżają tutaj, robią kursy kwalifikacyjne i zaczynają pracować oraz pomagać innym.
Trzecia sfera, w której działasz, to przygotowanie strajku. Na ile jest to w ogóle realne?
Latem strajk miał charakter spontaniczny. To było masowe i pięknie wyglądało w relacjach reporterów, ale zabrakło przygotowania i wszystko trwało krótko. Właśnie dlatego zajmujemy się przygotowaniem ludzi. Ważne jest ich uświadamianie, że powinni być gotowi do kilku tygodni strajku, żeby w tym czasie mieli co jeść i czym nakarmić rodzinę. Takie przygotowania można zacząć od podstaw, np. można się zorientować, w którym mińskim sklepie są tańsze konserwy. I już jesteś o krok bliżej, żeby powiedzieć: „Basta! Jutro nie idę do pracy”.
Działamy przez anonimowy czat, w którym ludzie piszą, że albo są gotowi zacząć jutro, albo się zastanawiają. O więcej nie pytamy, bo to wystarczy, by zrozumieć, ilu ludzi naprawdę chce zmian. Widzimy, że jest ich coraz więcej. Działamy od miesiąca, a już 6,5 tys. osób zadeklarowało gotowość do protestu, z kolei ok. 2 tys. się zastanawia.
Co sprawia, że się wahają?
Głównie dotyczy to kwestii finansowych. Bardzo dużo Białorusinów ma kredyty, przy czym to nie są kredyty takie jak w Polsce, w Białorusi mogą one pochłaniać nawet 38–39% rocznych dochodów. Ludzie zaciągnęli wiele kredytów, których teraz nie mają z czego spłacać, i mają sporo innych wydatków. Zdarza mi się wejść na czat i zacząć rozmowę z przypadkową osobą. Mówię, że np. nikt mu nie zabierze samochodu, jeśli spóźni się ze spłatą o trzy miesiące, bo potrzeba tylko paru tygodni strajku. Takie proste rzeczy wystarczy wyjaśnić. Białorusini po prostu tacy są, ale nad tym można pracować. Próbujemy powiedzieć, że wszystko zależy od nich, sami mogą to zrobić. Trzeba tylko to przetrwać, a potem sami będziemy podejmować decyzje, w którym kierunku chcemy iść.
Czy zdarzyło ci się czuć strach przed zmianami?
Tak, ale było mi łatwiej, bo wziąłem tylko jeden kredyt, żeby kupić telefon. Spłaciłem go przed terminem, bo zobaczyłem, że za odsetki mógłbym kupić drugi.
Do tego od 2018 r. nie korzystam z usług Biełarusbanku, odbierałem wynagrodzenie w kasie raz w miesiącu. Zacząłem lepiej zarządzać swoimi finansami. To pomogło mi również wtedy, kiedy podejmowałem decyzję o strajku. Wówczas miałem już pewne zabezpieczenie finansowe, a w kraju i tak wszystko idzie na dno. Uniezależniłem się od systemu finansowego w Białorusi, dlatego było mi lżej.
Pamiętam, że latem niektórzy robotnicy przyjęli strategię strajku włoskiego. Czy wciąż można spotkać takie przypadki?
Tak, to powszechne. Przy czym robotnicy próbują w ten sposób wywierać presję na kierownictwie przez niewyrobienie norm wynikających z ustawy o pracy. Na przykład strajkujących górników zwolniono z powodów politycznych, w brygadzie zostało więc osiem osób, a na dół powinno zjeżdżać 12. Kierownictwo zmusza ludzi do łamania zasad. Górnicy odmawiają schodzenia do kopalni, bo zespół jest niekompletny.
Ludzie odmawiają również wykonania swoich obowiązków w związku z uszkodzeniem urządzeń służących do pracy. Jeśli robotnik przestanie pracować ot tak, zostanie zwolniony, dlatego strajkujący wymyślają rozmaite powody.
Teraz jest gorąco. W Białorusi ogłoszono pomarańczowy poziom zagrożenia. Według prawa pracy i sanepidu przy temperaturze ponad 30 stopni Celsjusza w zakładzie nie można pracować dłużej niż dwie godziny (w wyjątkowo ważnych miejscach – nie dłużej niż dwie i pół godziny), a przerwa powinna trwać półtorej godziny. Przypominamy o tym, żeby ludzie dbali o siebie, nie przepracowywali się, a kierownictwo polepszyło warunki pracy, np. zamontowało klimatyzację.
Ile pieniędzy z budżetu idzie na to, żeby podtrzymać te gałęzie przemysłu?
To są tajne dane. Ten system jest potrzebny tylko jednej osobie – Łukaszence. Jeżeli zatrudniono by efektywnego menedżera, który ustali, ilu ludzi trzeba, aby zakład był dochodowy, i czy w ogóle powinien nadal funkcjonować, to część tych fabryk zostałaby zamknięta, bo nie przynoszą zysków, a w innych masowo zwolniono by ludzi. To automatycznie pociągnęłoby za sobą strajki i protesty. Łukaszenka zostawia to tak, jak jest, bo potrzebuje dowodu, że nie pozwolił na prywatyzację i zamknięcie fabryk, a tak naprawdę za jego rządów zamknięto lub sprzedano 30% państwowych spółek.
W poniedziałek UE zatwierdziła czwarty pakiet sankcji. Jak wpływają one na państwowe fabryki?
Sankcje UE to najlepsze, co można zrobić dla Białorusi. Wiemy z historii, że w 2011 r. dzięki sankcjom wypuszczono więźniów politycznych. Sam protest to sprawa Białorusinów, Unia może pomóc sankcjami tym, którzy znajdują się w kraju, bo tym, którzy wyjechali. Unia już sporo pomaga.
Jak sankcje wpłyną na MFT? Żelazo, silniki itd. zapewniamy sobie sami. Ale oświetlenie, fotele, generatory do silnika zamawiamy z Europy. Na przykład generator, bez którego traktor nie będzie działać, sprzedaje firma Bosch. Jeżeli MFT zostanie objęta sankcjami, Bosch już nie będzie mógł handlować z Białorusią. Traktor zostaje częściowo, czasem w połowie, niekompletny. Nie można go sprzedać, a to znaczy, że do portfela Łukaszenki nie trafią pieniądze.
Na MFT nie nałożono sankcji, ale np. w lutym producent krzeseł KAB Seating zrezygnował ze współpracy z fabryką, póki sytuacja polityczna w Białorusi nie ulegnie zmianie.
Jak na sankcje reagują robotnicy?
Ci świadomi się cieszą. To widać z czatów, przez które się komunikujemy. Oczywiście, są ludzie, którzy oskarżają białoruską opozycję, jabaćki, i oni szybko nie znikną. Ale ogólnie odbiór jest pozytywny.
Jak udało ci się nie poddać przez ten rok?
Raz miałem taki pomysł. Było to w grudniu 2020 r. Już od ponad miesiąca mieszkałem w Polsce i pewnego ranka zacząłem się zastanawiać: przecież jestem niezłym mechanikiem, mogę tu zostać uchodźcą i znaleźć pracę. Bo już mam z czym porównać warunki pracy i życia. Tutaj są tak komfortowe, że mogę zostać. Ale zawsze ostatnie słowo ma dom. W Białorusi zostali moi rodzice, za którymi bardzo tęsknię. Mam nadzieję wrócić do domu, dlatego się nie poddaję.
Jak wysoką cenę zapłaciłeś za emigrację?
Zostawiłem w Białorusi mieszkanie, garaż, samochód terenowy, motor.
Mam dużą rodzinę, zawsze przyjaźniliśmy się z kuzynami. Najgorzej było wtedy, kiedy w lutym mój kuzyn zmarł przez koronawirusa, a ja nie mogłem wrócić, żeby się z nim pożegnać. Dwa tygodni temu odszedł kot, który przeżył z nami 18 lat. Przy nim też nie byłem. To są najcięższe straty.
Czy w Polsce odczuwasz solidarność?
Tak, polską solidarność odczuwam we wszystkim, od działań samego państwa po pomoc zwykłych ludzi. Gdy w sklepie powiem, że źle mówię po polsku, bo jestem Białorusinem, to ludzie chcą mnie zrozumieć, pytają, jak się mamy. Przedsiębiorcy próbują dać mi zniżkę, np. na kawę.
Wynajmuję mieszkanie taniej o 40% w stosunku do średniej na rynku i o 45%, niż wynosiła cena w ogłoszeniu, bo gospodarz, pan Ryszard, był w „Solidarności”, brał udział w wydarzeniach lat 80. Powiedział mi, że on ma teraz dobrze, a ja mam źle, i jego pomoc jest normalna, bo kiedy w Polsce też było źle, to Zachód pomagał. „Teraz dla Białorusi jesteśmy Zachodem”. To mocne.
Jaką przyszłość widzisz dla Białorusi?
Ktoś mi kiedyś powiedział, że obecnie Białoruś jest jak Polska 30 lat temu. Ale biorąc pod uwagę tempo życia, rozwój technologii i nauki, myślę, że Białoruś będzie taka, jak teraz Polska, za 10 lat. Mamy sporo rzeczy do zrobienia. Wiem, że Polska ma swoje problemy, ale musimy dojść przynajmniej do tego poziomu.
Co będziesz robił w wolnej Białorusi?
Chciałbym nadal zajmować się ruchem związków zawodowych i oddać to potem w ręce bardziej kompetentnych ludzi. To, co się wydarzyło w ciągu tego roku, traktuję jako wymuszoną ewolucję. Podoba mi się czy nie, ale tak właśnie jest. Muszę się jeszcze wiele nauczyć, rozwinąć wiele przydatnych umiejętności. Ale wątpię, żebym potrzebował ich w normalnym życiu. Będę to robił, póki jest taka potrzeba, ale ogólnie chcę się zajmować innymi rzeczami. Wróciłbym do swojego garażu i warsztatu. Lubię grzebać w samochodach i motorach.