„To jaki to jest człowiek? Jakie on serce miał?!” – pyta ze łzami w oczach pani Klaudia z Zaleszan, kiedy pytam ją o to, co się wydarzyło we wsi 29 stycznia 1946 r. Była małą dziewczynką, miała sześć lat, ale jak sama mówi, Bóg dał jej dobrą pamięć, by prawda o tamtych zdarzeniach nie została zatarta.
Tamtego styczniowego dnia Zaleszany nigdy nie zapomną. Do wsi wjechał oddział Pogotowia Akcji Specjalnej Narodowego Zjednoczenia Wojskowego dowodzony przez Romualda Rajsa ps. „Bury”. Mieszkańcy nie znali tej skomplikowanej nazwy. Wiedzieli tylko, że żołnierze to kłopoty. Właściwie to było już po wojnie, ale na Podlasiu II wojna światowa skończyła się później.
Oddział Burego spalił Zaleszany i zamordował kilkanaście osób, w tym kilkoro dzieci. Część zastrzelono, część spłonęła w swoich domach. Po latach historycy z Instytutu Pamięci Narodowej najpierw powiedzą, że to zbrodnia o znamionach ludobójstwa, a później, kiedy zmieni się polityka historyczna i tzw. żołnierze wyklęci wejdą do polskiego panteonu narodowego, podadzą inne wykładnie. Np. będą tłumaczyć, że mieszkańcy wsi zginęli, bo byli wśród nich ludzie popierający komunistów, a nawet działacze komunistyczni, że białoruskie wsie wrogo odnosiły się do działających po wojnie oddziałów polskiego podziemia, że to nie było wcale ludobójstwo, bo przecież Bury mógłby zabić więcej Białorusinów, gdyby tylko chciał.
Do Zaleszan trafiam kilka tygodni po ważnym wydarzeniu. Na początku czerwca wieś odwiedził prezydent Andrzej Duda. Towarzyszył mu prawosławny metropolita Sawa, a podejmował prawosławny monaster św. Katarzyny. Jego założycielka i przełożona to potomkini jednej z ofiar Burego.
Prezydencka wizyta na Podlasiu nie była szeroko anonsowana. Lokalne media powiadomiły o niej właściwie w trakcie jej trwania. W Zaleszanach prezydent w wojskowej asyście złożył wieniec pod krzyżem upamiętniającym ofiary, a czyniąc to, przyklęknął. Po wizycie w Zaleszanach Andrzej Duda spotkał się w Bielsku Podlaskim z przedstawicielami mniejszości białoruskiej. Rozmowa odbyła się za zamkniętymi drzwiami. Kiedy pytałam potem białoruskich działaczy o to, co ważnego w tej rozmowie padło, okazało się, że wszyscy zapamiętali podobny prezydencki przekaz. Ofiary należy uczcić, ale relacje między polską większością a białoruską mniejszością trzeba budować, opierając się na przyszłości, rozpamiętywanie krzywd szkodzi, a w demokratycznym kraju wszyscy mają prawo wyrażać swoje poglądy i zapatrywania. W domyśle – także narodowcy, którzy od kilku lat w rocznicę rajdu Burego po białoruskich wioskach organizują marsz żołnierzy wyklętych w Hajnówce.
Gdyby nie tragiczna historia, żeński monaster ze słynącą cudami Zaleszańską Ikoną Matki Boskiej i trwająca budowa imponujących rozmiarów cerkwi pod wezwaniem św. Katarzyny, Zaleszany to byłaby wioska jak każda w okolicy. Położona nieco na uboczu, malowniczo, trochę starych drewnianych chat, trochę wiejskich murowanek. Garstka mieszkańców, w większości w podeszłym wieku. Wśród nich kilka osób, które przeżyły rajd oddziału Burego. Miejscowi wysyłają mnie do Pieci, Koli lub Klawdii. Koli, czyli pana Mikołaja, nie ma w domu. Jest Piecia, czyli Piotr Młodzianowski. Pytam o wrażenia z wizyty prezydenta.
„To wsio polityka – mówi. – Chodzi o tego Burego. Ludzie nie chcą, żeby mu stawiali pomniki i dawali odznaczenia, bo to nie jest żaden bohater. Jakiż to bohater? Jak chciał żywcem całą wieś spalić? Dobrze, że Bóg czuwał, że mężczyźni wybili drzwi i zaczęli uciekać. Niemcy przechodzili, Ruscy przechodzili, to tak nie robili…”.
Pytam, czy udało się porozmawiać z prezydentem, i o to, co powiedział mieszkańcom Zaleszan.
„A co on powie? Nic takiego nie powiedział”.
Do rozmowy włącza się pani Nina, żona pana Piotra.
„On nic nie mówił, on się chciał dowiedzieć, jak było. Chciał się prawdy dowiedzieć, bo w Polsce przecież nie wiedzą, nie wiadomo co wygadują. Maładziec [zuch – przyp. red.] prezydent!”
„Że przyjechał, to nie szkodzi, zobaczył na własne oczy. Bo Polska nie jest mała, jedni mówią tak, drudzy tak, a trzeci jeszcze inaczej. I on może nie wie, komu wierzyć. A teraz zobaczył i posłuchał, jak było. I jak sobie chce. Co zechce, to zrobi, ichnia władza”.
O rekompensatach dla rodzin ofiar prezydent nie wspomniał. Nie wszyscy mieszkańcy wsi zostali zaproszeni na spotkanie. Pominięci się krzywią.
„Mało osób było, nie dopuszczali blisko, wojsko było. Może się bali, że polski prezydent na ruskie ziemie przyjechał…” – mówi kobieta ze wsi.
Pani Klaudia też nie była na spotkaniu. Często opowiada o wydarzeniach z końca stycznia 1946 r. Od paru lat regularnie odwiedzają ją reporterzy, telewizje, poza polskimi redakcjami byli u niej dziennikarze z Anglii, Niemiec, Białorusi. Rozmawiamy na werandzie jej domu, obok leżą Biblia i okulary. W chwilach odpoczynku pani Klaudia czyta Ewangelię, jest bardzo pobożna. Pytam, co by powiedziała prezydentowi, gdyby mogła.
„Że Bury krwią niewinnych ludzi splamił polski mundur – odpowiada. – A ja moją Polskę kocham, bo tu jest bożestwo, wiara. Bo dla mnie nie ma różnicy, czy katolik, czy prawosławny. Wszyscy jesteśmy jednego Boga dzieci. Czemu młodzież tak nasycają złem? Robią te marsze w Hajnówce, krzyczą, że Bury to bohater? Jak zobaczyłam w telewizji, to ciśnienia dostałam! Dla Łupaszki ulicę zrobili w Białymstoku! Dla zbrodniarza. Czym my jesteśmy gorsi tutaj? Każdy z nas to Boży człowiek, nieważne, czy do kościoła, czy do cerkwi chodzi. A myśmy nic nie dostali, żadnej rekompensaty, nic nam nie dali. Po nas wszy łaziły, byliśmy głodni, chodziliśmy za uproszonym. Nie było w co się ubrać, co jeść. Tylko w kopcach kartofle zostały. Co myśmy przeżyli…” – kończy z płaczem.
Odkąd w oficjalnej polskiej narracji historycznej takie postaci jak Bury zostały uznane za godnych naśladowania bohaterów, mniejszość białoruska i prawosławni mieszkańcy Podlasia zaczęli się jednoczyć w sprzeciwie wobec kształtowanej w ten sposób polityki pamięci. Przez wiele dekad powojenne wydarzenia na Podlasiu były czymś, o czym wiedziano, o czym mówiło się w domach, w kręgach znajomych. Ale nie przedostawały się do dyskursu publicznego. Mniejszość białoruska nie brała ich na sztandary, nie szukała nawet specjalnie zadośćuczynienia. Starano się nie rozdrapywać ran, nie skupiać na krzywdach. Kiedy jednak polscy narodowcy zaczęli organizować w Hajnówce marsze upamiętniające – jako wydarzenie pozytywne i godne pochwały – Marsze Żołnierzy Wyklętych, podczas których skandują „Bury, Bury! Nasz bohater!”, lokalni mieszkańcy zaczęli się zbierać nie tyle na kontrmanifestacjach, ile na modlitwach za ofiary. Składano kwiaty i palono znicze przed krzyżem na skwerze w centrum Hajnówki. Organizowano nabożeństwa w hajnowskich cerkwiach. Coraz więcej osób, w tym także polityków, przyjeżdżało na obchody do Zaleszan 29 stycznia, w kolejne rocznie. Powstała inicjatywa „Nasza pamiać” (Nasza pamięć), która organizowała wystawy, wykłady, spotkania, wydawała materiały o zbrodniach oddziału Burego. Przedstawiciele mniejszości zaczęli się pojawiać w ogólnopolskich mediach, tłumaczyć punkt widzenia lokalnej społeczności. Czasami można odnieść wrażenie, że poza tą sprawą niewiele innych wydarzeń łączy mniejszość białoruską, że w ogóle więcej tu bolesnej historii niż planów na przyszłość.
„Marsze w Hajnówce zaczęli organizować Polacy i sądzę, że jako społeczność białoruska reagujemy na nie w bardzo umiarkowany sposób. Uważam, że w ogóle nie powinniśmy reagować, bo to jest ich problem, nie nasz. Ale ludzi trudno powstrzymać. Chcą zrobić cokolwiek, żeby dać odpór, pokazać, że się nie zgadzają na ten marsz i na te okropne hasła, które są tam głoszone” – mówi Oleg Łatyszonek, historyk, profesor Uniwersytetu w Białymstoku i prezes Białoruskiego Towarzystwa Historycznego.
„Jeszcze w czasie transformacji ustrojowej my, czyli młody ruch białoruski, byliśmy nastawieni wyłącznie na przyszłość. Po tym, jak odnaleziono grób wozaków, i po ich godnym pochówku w Bielsku Podlaskim sprawę Burego uważałem za zamkniętą. Nawet wtedy, kiedy sąd zrehabilitował Burego, pomyślałem, że no cóż, trudno. Gdy jego syn dostał odszkodowanie od państwa, machnąłem ręką, niech ma, miał trudne dzieciństwo. Ale to rosło, rosło i w końcu urosło do poziomu państwowego kultu, marszów w Hajnówce. Bury i zbrodnie, jakich się dopuścił jego oddział, to nie jest jednak problem świadomości podlaskich Białorusinów, to problem świadomości Polaków. My tylko reagujemy, nie zamierzaliśmy z tej sprawy czynić centralnego punktu naszej pamięci historycznej. Chcieliśmy pamiętać dobre rzeczy, osiągnięcia, opierać się na wydarzeniach, które pokazywały polsko-białoruskie więzi, wspólną historię. Właśnie dlatego, że byliśmy nastawieni na przyszłość”.
Profesor Łatyszonek dodaje, że wydarzenia zimy 1946 r. niespecjalnie interesowały go jako historyka. „Ta sprawa jest dokładnie zbadana – wyjaśnia. – Wszystko to, co się dzieje z nią teraz, to kwestia interpretacji i ocen moralnych. A to już nie jest zadanie dla historyka”.
Pytam, jakie inne wydarzenia historyczne są istotne dla lokalnej pamięci podlaskich Białorusinów, ale w odróżnieniu od pacyfikacji wsi niosą ze sobą mniej tragiczne wspomnienia.
„Są takie wydarzenia jak powstania, zwłaszcza powstanie styczniowe, w których Białorusini i Polacy walczyli ramię w ramię – mówi Oleg Łatyszonek. – Są takie postaci jak chociażby Konstanty Kalinowski. Wielu Białorusinów walczyło razem z Polakami przeciwko bolszewizmowi. Dla nas tutaj bardzo ważnym wydarzeniem jest także bieżeństwo, mimo że to wydarzenie w swojej istocie tragiczne. Ale to, że zdołaliśmy wrócić i odbudować nasze życie tu, na Podlasiu, to nasze wielkie zwycięstwo”.
Bieżeństwo – podobnie jak powojenne rajdy i ich skutki dla miejscowej społeczności – to wydarzenie, o którym wiedza była z jednej strony powszechna na Podlasiu, a z drugiej – ukryta. W 1915 r. na polecenie carskich władz ewakuowano zachodnie części Imperium Rosyjskiego przed nadchodzącą armią niemiecką. Wywożono na wschód całe fabryki, instytucje, uniwersytety. A także zwykłych ludzi, by wsie nie dawały zaplecza wrogim wojskom. Nie wszyscy zdecydowali się na ucieczkę – bo tak to wtedy postrzegano – wybuchła jednak panika, przekazywano sobie drastyczne opowieści o działaniach niemieckich żołnierzy na już zajętych terenach i miliony osób z ziem dzisiejszej wschodniej Polski udały się ze swoim dobytkiem na tułaczkę w głąb Rosji. Wielu tej podróży nie przeżyło, inni zaczęli wracać po kilku latach, kiedy dalsze życie w bolszewickiej Rosji, targanej wojną domową, głodem i epidemiami, stało się nie do zniesienia. Białorusini z Podlasia powracali wtedy do swoich zdewastowanych gospodarstw i budowali wszystko od nowa. Ale już w zupełnie innej rzeczywistości – tam, skąd wcześniej uciekali, nie było już carskiej Rosji, tylko Rzeczpospolita Polska.
Historie z tego okresu przekazywano na Podlasiu w rodzinach – w jednych mniej, w innych bardziej skrupulatnie, ale znowu dyskutowano jedynie w wąskich kręgach. Opowieści te nie przedostawały się do szerszej świadomości. Zmieniła to dopiero Aneta Prymaka-Oniszk, reporterka pochodząca z podlaskich Knyszewicz. Niedawno wróciła w rodzinne strony po latach spędzonych w Warszawie. Jej książka Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy ukazała się w 2017 r. Nie tylko opowiada ona historie tułaczki pojedynczych ludzi, lecz także odpowiada za to, że o wielkim uchodźstwie, do którego doszło w XX w. dowiedzieli się ludzie w całej Polsce. Teraz Aneta Prymaka-Oniszk pracuje nad drugą książką, która również będzie poświęcona Podlasiu i historii, tym razem powojennej, naznaczonej pacyfikacjami, wywózkami i sąsiedzkimi zbrodniami.
Spotkałyśmy się latem we wsi, w której mieszka Aneta, żeby porozmawiać o tym, po co podlaskim Białorusinom historia. Aneta Prymaka-Oniszk uważa, że mniejszość białoruska nie miała dotychczas szansy, by głośno mówić o swoich losach szerzej niż tylko w obrębie własnej społeczności. Dlatego wiele tematów wciąż pozostaje nieprzepracowanych, przemilczanych.
„W Polsce ciepła woda w kranie przegrywa wybory, za to spory o to, co wspólnota ma pamiętać lub czego ma nie pamiętać, to dzisiaj klucz do zwycięstwa. Bo tak naprawdę nie rozmawiamy o historii, o faktach, a o tym, jak sobie przeszłość wyobrażamy. W pewnym sensie jako mniejszość – nie lubię tego słowa, od razu stawia grupę na przegranej pozycji – jesteśmy zakładnikami tej sytuacji. Większość wykreowała swoją narrację i jeśli jest ona wobec nas niesprawiedliwa, to możemy to albo przemilczeć, albo opowiedzieć własną historię”– mówi pisarka.
„Jak na tę historię reagują Polacy? – pytam. – Czy ich w ogóle obchodzi lub ciekawi historia Podlasia?”.
„Od kilku lat można obserwować bardzo wyraźną tendencję, by Podlasie idealizować, inscenizować sielankę, eksponować wielokulturowość. Ja nie wierzę w magiczne Podlasie, choć nie zmienia to faktu, że uważam, że to piękny region, o fascynującym dziedzictwie. Po prostu ta sielankowa magia jest niezwykle powierzchowna. Osoby, które tu przyjeżdżają jako turyści, lub niektórzy spośród tych, którzy się tu się osiedlają, często wolą nie sięgać głębiej pod tę powierzchnię. Mam wrażenie, że nawet w kwestii Burego działają podobne mechanizmy. To bardzo mały wycinek niezwykle trudnej, bolesnej historii, która wydarzyła się tu, na Podlasiu, pod koniec II wojny światowej i tuż po jej zakończeniu, ale atrakcyjny do opisywania, bo wpisuje się w coś innego, w podział tożsamościowy Polski. Dlatego co roku media z obu stron sceny politycznej poświęcają temu dużo uwagi. Prawdziwa tożsamość Podlasia i jego prawdziwa historia nikomu nie są potrzebne”.
„A podlaskim Białorusinom są potrzebne?”
„Uważam, że tak. Nikt nie opowie naszej historii za nas. Dlatego zdecydowałam, że będę robić w przeszłości”.
—
Projekt dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.
Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Fundacji Solidarności Międzynarodowej ani Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.