PL | EN

Afrin schodzi do piwnic

Tureckie wojska i wspierane przez nie bojówki są coraz bliżej miasta.

Konwój kilkudziesięciu samochodów ciągnie ulicami zatłoczonego miasta. Zmierza w okolice miejscowości Qestel, położonej między miastem Afrin w północno-zachodniej Syrii, a kontrolowanymi przez turecką armię i wspieranych przez bojowników terytoriami. To niemal sami cywile, a wśród nich aktywiści i lokalni politycy. Przyjechali z całej tzw. Rożawy, by pokazać, że Afrin nie jest sam.

Z balkonów przyglądają się im zaciekawieni mieszkańcy. Wielu z nich unosi dwa palce do góry na znak “wiktorii”. „Niech żyje opór Afrinu” – wykrzykują dzieci i dorośli. Panuje atmosfera pełna radości i nadziei, ale mimo to przebija się przez nią przygnębienie.

W mieście wyrastają kolejne wały z usypanej ziemi, często sąsiadują z nimi głębokie rowy. Widać, że część z nich jest świeżo usypana. Pojawiają się regularnie, czym zaskakują mieszkańców pokonujących trasę praca-dom często. Naturalnym sprzymierzeńcem kurdyjskich bojówek są góry i wzgórza, których pełno w Afrinie. Miasto częściowo leży na jednym z nich. Chociaż nikt tego nie mówi wprost, widać, że kurdyjscy bojownicy szykują się na oblężenie. Siły „Gałązki oliwnej” znajdują się około 5 kilometrów od Afrinu.

Według danych Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka z siedzibą w Londynie liczba ofiar walk w regionie to przynajmniej 1050 osób, w tym 201 cywilów.

Nieprzyjaciel na niebie

Codziennie jest tak samo. Słychać warkot silnika, widać smugę na niebie, samolot osiąga cel i rozlega się głośny wybuch. Czasami bomby spadają w samym mieście, a fala uderzeniowa trzęsie budynkami.

Rozpoznanie prowadzą drony, unoszące się około trzystu metrów nad ziemią. Widać je dobrze gołym okiem. Są bezkarne, bo kurdyjskie bojówki Powszechne Jednostki Ochrony (YPG) i Kobiece Jednostki Ochrony (YPJ) nie mają broni przeciwlotniczej. To główny powód, dla którego stopniowo tracą władzę nad kolejnymi terytoriami Afrinu. Obecnie turecka armia kontroluje ponad jedną trzecią regionu.

Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoǧan stwierdził w trakcie piątkowego wystąpienia w Ankarze, że Afrin został otoczony i tureckie wojska mogą do niego wkroczyć w każdej chwili. Obecnie jednak wciąż drogi wyjazdowe z miasta nie zostały odcięte. Turecka armia i wspierane przez nie bojówki znajdują się przynajmniej w odległości pięciu kilometrów od miasta.

Nazim ma 50 lat i zajmuje się handlem. Mówi bardzo cicho i spokojnie. Jak wielu mieszkańców narzeka, że nikt nie pomaga Kurdom w walce przeciwko Turcji. Często pytają, dlaczego nikogo nie interesuje to, co się dzieje w Afrinie.

– YPG nie ma samolotów, a bez nich trudno walczyć z Turcją. To silny kraj z silną armią. Gdyby nie atakowali z powietrza, to można byłoby ich powstrzymać – mówi Nazim.

Nie mają tu też broni przeciwlotniczej, więc dron wisi sobie nad miastem. Kurdyjskim bojownikom sporadycznie udaje się strącić helikopter tureckiej armii, jeśli lata nisko nad ziemią.

Mieszkańcy przenoszą się do piwnic

W mieście nie czuć paniki, ale poważne zaniepokojenie. Szczególnie, że wyraźnie słychać wystrzały pocisków artyleryjskich i ich wybuchy. Jeszcze do niedawna Afrin był jedną ze spokojniejszych enklaw w trakcie wojny w Syrii. Trwa ona od siedmiu lat, w jej rezultacie zginęło przynajmniej 400 tysięcy osób, a 11 milionów, czyli połowa populacji, musiało opuścić swoje domy. Od północy i zachodu region graniczy z Turcją, od południa i zachodu – z bojówkami wspieranymi przez turecką armią, na południowym-wschodzie zaś – z terytoriami sił rządowych. Mimo tego, że region jest odcięty od pozostałych terytoriów kontrolowanych przez Kurdów, nie dochodziło tu do starć.

Ulice są pełne samochodów, bo mieszkańcy okolicznych wiosek, gdzie dochodzi do starć, uciekają do miasta. Teraz jednak próbują wydostać się z niego.

Nazim sam mieszkał w jednej z okolicznych wiosek, znajdujących się tuż obok Afrinu, ale przeniósł się do rodziny żyjącej w mieście.

– Ludzie pouciekali ze wsi do miast przed bombardowaniem, tylko po to, by teraz mieszkać w piwnicach. Bombardują tak bardzo, że w nocy nie da się spać – mówi.

Nazim twierdzi, że mieszkańcy zaczęli przenosić się na noc do piwnic jakieś dwa tygodnie temu. Im więcej bombardowań, tym więcej osób się do tego przekonuje. Chwilę oddechu zapewnia tylko zła pogoda. Przy silnych wichurach lub deszczach samoloty nie wznoszą się w powietrze.

Niektórzy mieszkańcy deklarują, że zostaną w mieście niezależnie od tego, co się wydarzy, a nawet, że będą walczyć z bronią w ręku. Są też tacy, którzy wiedzą, że nie są w stanie tego wytrzymać. Droga wyjazdowa z Afrinu jest ciągle zakorkowana. Dziesiątki samochodów, część z nich wyładowana po brzegi, ciągną w stronę południowo-wschodniej części regionu, gdzie nie toczą się walki. Ewentualnie do Aleppo, które na skutek ciężkich walk przeżyło exodus w 2016 r. Na posterunku często są jednak odprawiani z kwitkiem i zmuszani do powrotu przez kurdyjskich bojowników, którym nie zależy na tym, by miasto opustoszało.

Walka pośród wzgórz

Konwój dociera na miejsce. Kilka domów otacza malownicza przyroda – pełno tu drzew oliwnych, z których słynie Afrin, i już zielonych wzgórz. To początek protestu „żywa tarcza”. Kurdowie chcą pokazać, że się nie boją i jeśli Turcja ma zamiar ich bombardować, to są na to gotowi. Po wyjściu z autobusów i samochodów od razu zaczynają piknik. Z głośników zamontowanych na samochodzie roznosi się dźwięk kurdyjskich piosenek. Jedni tańczą w kole, innych obserwują ich wygodnie, siedząc się na trawie. Na wzgórzach oddalonych o trzy-pięć kilometrów od „żywej tarczy” regularnie wybuchają pociski artyleryjskie. Huk, chmura dymu, a Kurdowie starają się je przekrzyczeć. Pokazać, że walka trwa i nie jest przegrana.

Na zdjęciu: Kurdowie biorą udział w akcji „żywa tarcza” w okolicy miejscowości Qestel znajdującej się przy linii frontu. 

Więcej informacji: ArtykułyAzjaSyria